poniedziałek, 9 sierpnia 2021

Krew na rękach


Tytuł oryginału: Red Hands 

Autorka: Bex-chan

Tłumaczenie: hope

Beta: Camille_1909

Zgoda: jest


Summary: „Bo relatywnie rzecz ujmując, on był wilkiem, a ona jedynie jaskółką”.   Opowieść bez zakończenia, ale mimo wszystko opowieść. Opowieść o Ognistej Whisky, herbacie i zabijaniu. Dramione. Miniaturka wojenna.


Autorka napisała tę miniaturkę w prezencie, inspirując się piosenką Adama Lamberta Runnin’.



„Tylko w miłości i na wojnie, wciąż pozostajemy szczerzy”

~ Friedrich Dürrenmatt



_________________



Przy migoczącym płomieniu świecy, Draco nalał sobie niezdarnie Ognistej Whisky, napełniając szklankę po same brzegi. Wychylił całość, wylewając połowę na podbródek i klatkę piersiową, nie żeby go to obchodziło. Ciepło rozlało się po jego ustach, gardle, aż wreszcie trafiło do żołądka. Nigdy specjalnie nie przepadał za smakiem Ogdena, ale lubił uczucie gorąca rozprzestrzeniającego się po ciele i delikatnie zamglony umysł.

A ponad wszystko uwielbiał to, jak odrętwiały się wtedy czuł.

Mrowienie go rozpraszało.

A rozproszenie to konieczność.

Jak długo już tu był? Zgadywał, że około czterech miesięcy, ale możliwe, że dłużej. Nie ufał zegarom i kalendarzom w tym miejscu bardziej, niż nie ufał ludziom.

Wciąż próbował pogodzić się ze zmianą.

Wciąż się przystosowywał.

Oficjalnie walczył dla Zakonu od siedmiu lat, od swoich osiemnastych urodzin, ale kryło się za tym znacznie więcej.

Chociaż Voldemort jedynie zranił Pottera w czasie Bitwy o Hogwart – łamiąc mu obie ręce, kręgosłup i pozostawiając go z kilkoma obrażeniami głowy, które leczono miesiącami – to jednak wystarczyło, aby zapewnił sobie zwycięstwo. Potter obudził się ze śpiączki po to, aby odkryć, że armia Voldemorta powiększyła się prawie czterokrotnie, Wielką Brytanię spustoszyła wojna, a wszystkie główne, mugolskie miasta były pod kontrolą wroga albo zostały zrównane z ziemią. Londyn, Manchester, Liverpool, Birmingham, Edynburg, Cardiff, Dublin; w mniej niż sześć miesięcy zniszczono wszystkie.

Zakon zdawał sobie sprawę, że muszą się rozdzielić, jeśli chcą uniknąć zlokalizowania, więc zabezpieczono ponad dwadzieścia kryjówek. Komunikowali się ze sobą, obmyślając strategię oraz planując bitwy i misje, ale rzadko spotykali się twarzą w twarz – jedynie przelotnie widywali się na polu walki.

Kiedy Teo, Blaise i on chcieli przyłączyć się do Zakonu kilka miesięcy po Bitwie o Hogwart, zdali wszelkie niezbędne testy z Veritaserum i Legilimencją oraz zostali przydzieleni do kryjówki Szalonookiego Moody’ego, gdzie przebywali również Oliver Wood, Jason Samuels, Katie Bell, Jimmy Peakes i Cho Chang. Samo schronienie było porzuconym azylem w Kumbrii, ulokowanym na wzgórzach i otoczonym lasem. Żył tam przez całe siedem lat.

Zajęło trochę czasu – prawdopodobnie około roku – zanim on i jego dwójka przyjaciół zostali zaakceptowani, więc po prostu trzymał się na uboczu, wypełniając zadania, jakie powierzał mu Moody, i walcząc w każdej bitwie bez słowa protestu. Inni domownicy pozwalali mu na zachowanie prywatności, darząc go cichym respektem – szczególnie po tym, jak pięć lat temu uratował życie Olivera Wooda.

Draco odkrył, że wyróżniał się w walce. Niesamowite, jak wytrzymali i skupieni stawali się ludzie, kiedy walczyli dla sprawy, w którą wierzyli i chociaż początkowo się opierał, znalazł swoją własną ścieżkę w tym środowisku.

Z tyloma graczami Quidditcha w kryjówce, Zakon zaczął nazywać ich Flying Fighters, z racji tego, że zwykle atakowali Śmierciożerców z powietrza, o ile taktyka ta pasowała do okoliczności. Inne, liczne kryjówki też miały swoje przydomki, jak chociażby kryjówka Pomfrey: Helpful Healers, kryjówka Slughorna: Potion Party, kryjówka McGonagall: Wise Warriors, i tak dalej.

Nieważne czy przypadkiem, czy intencjonalnie – każda grupa miała swoją własną specjalność, a on czuł się komfortowo, trafiając do zespołu powietrznego. Bardzo komfortowo. Będąc w tej samej sytuacji i z tymi samymi ludźmi przez siedem lat – tylko to wydawało się tak naturalne.

Więc kiedy mu to odebrano, zabolało bardziej niż chciałby przyznać.

Śmierciożercy zaatakowali w nocy; podłożyli ogień pod ich kryjówkę i zablokowali wszystkie wyjścia, strzelając Morderczą Klątwą w każdego, komu udało się dotrzeć do drzwi albo okna. Tylko on, Teo i Katie zdołali uciec, odnajdując jednego z Awaryjnych Świstoklików, który zabrał ich do nieoficjalnej bazy Zakonu w Kent; kryjówki Pottera i Shacklebolta znanej jako Kwatera Główna.

Gdy tylko potwierdzono śmierć pozostałych członków kryjówki Moody’ego, Draco zdał sobie sprawę, że zaczął postrzegać Szalonookiego jako swojego mentora, a innych domowników jako kogoś więcej niż zwykłych sojuszników. Ich śmierć pozostawiła go z jeszcze większym gniewem i niechęcią do Voldemorta oraz jego popleczników, chociaż nigdy nie przypuszczałby, że to możliwe. Szczególnie wielki wpływ miała na niego strata Blaise’a i Olivera – w jedną noc jego i tak chaotyczny świat wywinął koziołka i klapnął prosto na tyłek.

Każdego dnia zastanawiał się, czy powinien był spróbować znaleźć więcej osób, zanim złapał Świstoklika.

Każdego. Dnia.

Zatrzymał się w Kent na tydzień, zanim poinformowano go, że zostaje przeniesiony do kryjówki McGonagall niedaleko Canterbury, zaledwie dwadzieścia minut lotu na miotle dalej. Po tym jak niedawno stracili w walce Terry’ego Boota, mieli wolny pokój. Katie wysłano do schronienia Sprout w Devon a Teo do Flitwicka w Worcester i od tamtej pory ich nie widział.

Więc tkwił tutaj.

Był teraz członkiem Wise Warriors McGonagall, gdzie stacjonowali Hermiona Granger, Luna Lovegood, Michael Corner, bliźniaczki Patil, Marcus Belby i wielu innych. Sam dom był opuszczoną biblioteką, prawdopodobnie odrobinę mniejszą niż kryjówka Moody’ego, ale nie tak inny, jakby się spodziewał. Co dręczyło go najbardziej to fakt, że ludzie tu żyjący mu nie ufali.

Wcale.

Reputacja była jak cienie – ciemne smugi, które podążają za tobą gdziekolwiek pójdziesz.

Nie dbał o opinie domowników ani nieufne spojrzenia, które rzucali w jego kierunku, ale ci ludzie nie szanowali go wystarczająco, żeby pozwolić mu na prywatność czy chwilę namysłu – i to mu przeszkadzało. Jedynym czasem, kiedy mógł liczyć na trochę spokoju były noce, kiedy spali. Więc przez ostatnie cztery miesiące każdego wieczoru siadał w odosobnieniu w kuchni, walcząc z bezsennością i wlewając w siebie whisky, dopóki nie zrobiło mu się niedobrze.

Jedynym problemem w jego rutynie była Hermiona Granger.

Pierdolona Hermiona Granger.

Podczas gdy pozostali w kryjówce McGonagall spoglądali na niego z podejrzliwością i przezornością, ona wydawała się zwyczajnie ciekawa albo nawet zaintrygowana jego przybyciem, co  uważał za niepokojące. Obserwowała go, jakby był eksperymentalnym eliksirem, na temat którego spisywała notatki albo książką w języku, który próbowała rozszyfrować. Przez pierwszy miesiąc, odkąd tu przybył, nie odezwała się do niego nawet słowem – jedynie obserwowała. I wtedy powoli zaczęła wchodzić z nim w interakcje, zadając dziwne pytania tu i tam – czy chciałby kubek herbaty albo czy wie, gdzie znajduje się ktoś z jej przyjaciół. Pomimo jego niespecjalnie subtelnych wskazówek, że chciałby zostać sam, ona wciąż go nachodziła, co było cholernie irytujące.

To pierwszy problem.

Drugim było to, że Granger najwidoczniej też cierpiała na bezsenność, więc ich drogi przecinały się w nocy kilka razy, zazwyczaj na korytarzu albo w kuchni. Niech Merlin broni, żeby pozwolono mu na jakikolwiek spokój. Atmosfera stawała się niezręczna; ona próbowała włączyć go w jałową pogawędkę, a wtedy on wstawał i wychodził, jeśli tylko poczuł, że wystarczy mu jej obecności – co zwykle miało miejsce już po około dwóch minutach. Chociaż jej pytania stawały się coraz odważniejsze i czasami prawie kusiło go, żeby sprawdzić, jak daleko się posunie – jednak potrzeba odosobnienia zawsze wygrywała z ciekawością.

Ale przynajmniej nie dręczyła go każdej nocy.

Przynajmniej miał trochę prywatności.

Warknął, słysząc kroki zbliżające się do kuchni i zdając sobie sprawę, że to nie będzie jedna z tych nocy. Nalał sobie kolejną szklankę Ognistej Whisky i wychylił ją w momencie, kiedy drzwi się otworzyły i Granger weszła do środka, posyłając mu niewielki, krótki uśmiech na powitanie. Oczywiście, nie spodziewał się, że zaskoczy ją jego obecność, ale nienawidził jak swobodnie go potraktowała, jakby był rodzinnym zwierzątkiem albo meblem.

– Cześć, Malfoy – powiedziała, ruszając w kierunku czajnika.

Nie odpowiedział, obserwując ją spod przymkniętych powiek.

Letnie, nocne powietrze przesiąknięte było wilgocią. Granger założyła niebieskie, luźne spodenki od piżamy i białą, o rozmiar za dużą koszulkę. Włosy zebrała w pospiesznego kucyka. Jej rysy twarzy w ciemności zawsze wydawały się bardziej wyraziste, kiedy światło od płomieni świec igrało z kośćmi policzkowymi i sprawiało, że oczy błyszczały bardziej złotem niż brązem.

– Wszystko w porządku? – zapytała.

– Tak – odparł zwięźle. – A przynajmniej było, dopóki mi nie przeszkodzono.

Jeśli poczuła się obrażona po tym niemiłym komentarzu, nie pokazała tego.

– Napijesz się czegoś?

– Nie.

– Nawet filiżanki herbaty, Malfoy?

– Jak już mówiłem ci niezliczoną ilość razy, nie pijam herbaty.

– Nie, oczywiście, że nie – wymamrotała. – Ty po prostu wlewasz w siebie alkohol, dopóki nie odpłyniesz.

Zakasłał. Nigdy nie odezwała się do niego tak bezpośrednio, więc nie był na to przygotowany.

– Słucham, Granger?

– Cóż, szczerze, śmierdzi tu. – Dodała cukier i zamieszała swoją herbatę. – Walisz jak gorzelnia.

Ach, więc tej nocy postanowiła zmienić taktykę; pominąć wszystkie nudne i bezcelowe pytania i przejść prosto do tego, co naprawdę chciała powiedzieć. To coś nowego. Niech Merlin mu wybaczy, ale poczuł się zaintrygowany na tyle, żeby chcieć zobaczyć, jak to rozegra; więc odchylił się na krześle, krzyżując ramiona na piersi.

– Nie sądziłem, że moje nawyki w zakresie spożycia alkoholu to twój pierdolony interes.

Zmarszczyła brwi i zajęła miejsce naprzeciwko niego przy stole.

– Nie, przypuszczam, że to nie jest mój interes. Chociaż pijesz dużo, Malfoy.

Przewrócił oczami, nalewając sobie kolejną porcję Ognistej Whisky, bardziej dla zasady niż z pragnienia. Ale zanim zdążył unieść szklankę do ust, wyrwała mu naczynie z dłoni – zbyt szybko, żeby jego otumaniony refleks zareagował. Wtedy chwyciła też butelkę.

– Hej, co jest, kurwa? – naskoczył na nią. – Oddaj to!

– Myślę, że już ci wystarczy.

– Nie ty o tym decydujesz!

– Poczekaj…

– Oddaj to, Granger!

– Oddam, jeśli powiesz mi, dlaczego tak dużo pijesz.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego tak dużo piję? Powinnaś zapytać wszystkich innych, dlaczego nie piją. Jesteś świadoma świata, w którym żyjemy? – zaszydził.

Potarła wargą o wargę z namysłem.

– Więc pijesz, żeby poradzić sobie z wojną?

– Nie, piję, żeby chichotać i tańczyć do tandetnej muzyki – powiedział z sarkazmem. – Oczywiście, że piję, żeby poradzić sobie z wojną.

– To nie jest dobry powód do…

– Poważnie zamierzasz mnie teraz skarcić? Każdy ma coś, co pomaga mu poradzić sobie z wojną. Wszyscy mamy swoje narzędzia ucieczki, Granger. Ty chowasz nos w książkach, żeby odciąć się od tego gówna, a ja pije. To wszystko.

– Zdajesz sobie sprawę, że cały ten alkohol niszczy twoje zdrowie?

Znów zaszydził:

– Jestem całkiem pewien, że prędzej zabije mnie walka z pierdolonymi Śmierciożercami niż butelka cholernego Ogdena. I ponownie, Granger, to nie twój inte…

– Czy piłeś tak dużo, kiedy stacjonowałeś u Moody’ego? – zapytała. – Bo wydaje mi się, że nie. 

Fuknął na nią chłodno, próbując wymyślić odpowiedzieć, ale jego wahanie mówiło samo za siebie.

– Po prostu daj mi cholerną whisky, Granger.

Usta Hermiony drgnęły, a potem zaczęła przygryzać i skubać dolną wargę, jakby denerwowała się tym, co zamierzała powiedzieć. 

– To nie twoja wina, że nie przeżyli, Malfoy.

Zaniemówił. Z praktycznie otwartymi ustami. Kim ona, do cholery, myślała, że była?

– Jak, kurwa, śmiesz! – wypluł.  – Nic nie wiesz o…

– Nosisz w sobie winę. To oczywiste.

– Nie znasz mnie, Granger!

– Nie – przyznała. – Nie wiem, kim teraz jesteś. Wszystko, co wiem i pamiętam, to idiota, którym byłeś w Hogwarcie, ale wierzę, że się zmieniłeś. Gdybyś nie był tak zdeterminowany, żeby odciąć się od każdego…

– W razie gdybyś nie zauważyła, raczej nie przywitano mnie tutaj z otwartymi ramionami – powiedział. – Pomimo faktu, że walczę dla Zakonu od siedmiu lat, wszyscy tu patrzą na mnie, jakbym był kawałkiem gówna na ich bucie.

– Ja nie. Próbowałam z tobą rozmawiać, ale robisz wszystko, co możesz, żeby tak czy siak mnie unikać.

– Nie bierz tego do siebie, Granger, ale może po prostu nie mam nastroju, żeby z tobą rozmawiać.

– Ale ja chciałabym z tobą porozmawiać – powiedziała miękko. – Ja chciałabym cię poznać.

Szczerość tej odpowiedzi sprawiła, że znów zaniemówił, więc po prostu potrząsnął głową, wpatrując się w punkt na ścianie zamiast w nią. Westchnęła i powoli popchnęła w jego kierunku Ogdena, potem szklankę i obserwowała go wyczekująco, popijając swoją herbatę. Przejął szkło, wypijając Ognistą i próbując się nie skrzywić, kiedy trunek piekł go w gardle. Najwyraźniej to znieczulające mrowienie przestało działać albo rozmowa z Granger go otrzeźwiła.

– O ile dobrze pamiętam – odezwała się nagle – byłeś dosyć dobry z Runów w Hogwarcie.

– Drugi, tylko po tobie – odpowiedział, brzmiąc bardziej gorzko niż zamierzał.

Kiwnęła głową z rozwagą.

– Nie jestem pewna, jak to działało w kryjówce Moody’ego, ale tutaj przeprowadzamy sporo badań…

– Domyśliłem się.

– I mamy dużo tekstów oraz starych pism na temat Czarnej Magii czy tym podobnych. Lubimy być przygotowani na okropne i mało znane klątwy, którymi rzucają w nas Śmierciożercy. Mamy też teksty o Horkruksach, gdzie większość jest zakodowana, głównie w Runach.

Uniósł brew.

– Do czego zmierzasz?

– Chciałam cię zapytać, czy towarzyszyłbyś mi jutro podczas prób odszyfrowania jednej, konkretnej książki o Horkruksach. Mam kłopot z kilkoma fragmentami…

– I prosisz o moja pomoc?

– Proszę o twój wkład – powiedziała, posyłając mu przebiegłe spojrzenie. – Dobrze jest mieć zajęcie.

Rozważał jej słowa z ostrożnym spojrzeniem, stukając palcami w szklankę. Liczył, że powtarzający się dźwięk chociaż trochę ją zirytuje, ale wyraz jej twarzy pozostawał bez zmian.

– Bardziej wolę spędzać swój czas na treningach, niż na czytaniu.

– Wiesz, że trenujemy tu więcej niż wystarczająco. Siedem godzin dziennie, w razie gdybyś nie liczył…

– Cóż, wolę zrobić z tego dziesięć godzin dziennie, jeśli jako alternatywę mam czytanie jakiejś starożytnej książki, która prawdopodobnie i tak okaże się bezsensowna.

Zacisnęła wargi i wzruszyła ramionami. Wstała z miejsca i rzuciła szybkie Chłoszczyć na swój kubek, umieszczając go z powrotem na półce.

– Jeśli taka jest twoja decyzja, niewiele mogę z tym zrobić – powiedziała, zmierzając do wyjścia z pomieszczenia, zawahała się dopiero przy framudze drzwi. – Jeśli zmienisz zdanie…

– Nie zmienię…

– To oferta wciąż będzie aktualna. Dobranoc, Malfoy.

Przewrócił oczami, kiedy zamknęła za sobą drzwi. Zdał sobie sprawę, że tym razem to ona była tą, która odeszła i zmarszczył brwi, patrząc na pustą szklankę. Nalał kolejną i wychylił, ale tym razem trunek nie wywołał u niego satysfakcjonującego syku spokoju, do którego przywykł. 

Winił za to Hermionę Granger.

.

—————————

.

Eksplozja za nim zwaliła go z nóg i wyrzuciła do przodu. Wylądował kilka jardów dalej z twarzą w płytkim błocie. 

Krople deszczu i odłamki uderzyły w jego plecy, kiedy się uniósł, rozbryzgując wodę i łapczywie łapiąc oddech. Rzucał wokół siebie spojrzenia, jakby próbował zorientować się w otoczeniu. Dzwoniło mu w uszach od wybuchu, ale był w stanie rozróżnić zniekształcone dźwięki wokoło, kiedy Śmierciożercy i członkowie Zakonu wykrzykiwali zaklęcia i klątwy przy akompaniamencie eksplozji. Zaklęcia migały wokół niego, ale nawet nie mrugnął. Przywykł do tego.

Dla pewności szybko sprawdził, czy nie został ranny, a potem zerwał się na nogi, biegnąc do jądra bitwy. Rozbrajając i unieruchamiając dwóch Śmierciożerców w zaledwie sekundy, znów był w swoim żywiole.

Śmierciożercy zaczęli się wycofywać; byli w mniejszości, kompletnie nieprzygotowani na atak. Dźwięki Aportacji roznosiły się echem wokoło i zanim dobrze zdał sobie z tego sprawę, stał już w linii razem z dwunastką członków Zakonu, tworząc ludzką tarczę chroniącą kilkoro rannych za sobą, którymi zajmował się już zespół Pomfrey. Przed nimi wciąż toczyła się bitwa i Draco mógł rozpoznać Granger, Weasley, Teo, Shacklebolta i około trzydziestki innych, którzy walczyli z pozostałą dwudziestką Śmierciożerców. Chciał do nich dołączyć, ale głos McGonagall rozbrzmiał ponad wrzawą, zanim chociażby się poruszył.

– Podtrzymywać barykadę! – krzyknęła. – Nikt z was nie wyłamuje się z linii!

Draco zacisnął zęby, ale pozostał na miejscu; dobrze wiedział, że lepiej nie sprzeciwiać się opiekunce jednego z Domów. 

Bez Śmierciożerców, których mógłby zabić albo ogłuszyć, niewiele miał do zrobienia poza obserwowaniem bitwy i przyłapał się na tym, że patrzy na Granger. To było niemożliwe, żeby się w nią nie wpatrywać i zastanawiał się, jakim cudem nigdy nie zauważył jej w walce.

Każdy ruch wykonywała z gracją i precyzją, jakby to wszystko było wyreżyserowane. Schylała się, skręcała, rzucała zaklęcie, obracała, rzucała kolejne, unikała uroku i wszystko to robiła z niesamowitym opanowaniem, tańcząc w samym środku burzy. Była spokojna, skupiona i zwinna; niezaprzeczalnie imponujące. Nie wiedział dlaczego, ale spodziewał się po niej niezdarności i dezorientacji w walce i chociaż ciężko było mu to przyznać, okazała się genialna.

Wyraźnie ona też była w swoim żywiole.

Możliwe, że jej techniki zafascynowały go dlatego, że tak bardzo różniły się od jego własnych. Styl walki miał stanowczy i brutalny, twardy i bezlitosny – zastanawiał się, jak Granger może wydawać się taka delikatna, kiedy celowała klątwami w swoich wrogów.

Ten paradoks go oczarował.

Śmierciożercy padali jak muchy, ale wciąż pozostawali ci najbardziej doświadczeni i bezwzględni: Bellatriks, Rudolf, Yaxley, Macnair i kilkoro innych. Wszyscy wydawali się zdeterminowani, żeby uśmiercić tak wielu ludzi, ile tylko mogli, zanim opuszczą pole bitwy, ale jeden po drugim też zaczynali znikać. Kiedy częstotliwość dźwięków Aportacji się zwiększyła, Draco dostrzegł, jak Macnair celuje różdżką w Teo, a potem wykrzykuje zaklęcie, którego Draco nigdy nie słyszał:

Saxum Totalus!

Uderzyło w klatkę piersiową Teo i Draco mógł jedynie patrzeć z daleka, jak szary cień powoli rozprzestrzenia się po górnej części ciała przyjaciela. Teo opadł na kolana, krzycząc z bólu i paniki, podczas gdy to, co przejmowało nad nim kontrolę, ciągle się rozciągało i rozszerzało, dopóki nie pokryło jego całego tułowia.

Draco już miał opuścić posterunek i pobiec do przyjaciela, kiedy Granger znów pojawiła się w zasięgu jego wzroku, podeszła do Teo i skierowała różdżkę w miejsce, gdzie uderzyła klątwa. Skupiając się na niej, gdy udzielała pomocy, Draco usłyszał jak Hermiona recytuje nieznane mu zaklęcie, a potem łagodne, niebieskie światło wylewa się z jej różdżki, otaczając Teo świecącym kokonem. Szare cienie zaczęły ustępować, aż całkiem zniknęły, a potem krzyki Teo ustały.

Kiedy Granger pomagała mu stanąć na nogi, Bellatriks i Yaxley się aportowali i, jako ostatni Śmierciożercy, zniknęli.

.

—————————

.

Draco napiął się, kiedy uniósł szklankę do poranionych i rozciętych warg. Piekły jak diabli, ale i tak wypił whisky, a potem nalał kolejną porcję.

Zespół McGonagall wrócił z pola bitwy kilka godzin temu, około północy i większość osób od razu ruszyła do łóżek. Stracili dzisiaj Belby’ego, a w kryjówce panowała cisza, jakby sama biblioteka przechodziła żałobę; jednak zza drzwi docierały do niego charakterystyczne dźwięki kroków Granger.

Tym razem nie zmarszczył brwi. Tej nocy na nią czekał.

Poprawił się na krześle, kiedy drzwi się otworzyły, a ona weszła wolnym krokiem, również z rozciętą wargą i dodatkowo z na wpół zaleczonym, podbitym okiem. Witając go zwyczajowym, nonszalanckim uśmiechem, przewidywalnie przecięła pokój, żeby zrobić swój napój.

– Czy marnuję swój czas, proponując ci filiżankę herbaty? – zapytała przez ramię.

– Znasz odpowiedź na to pytanie.

Wzruszyła ramionami i przyłączyła się do niego przy stole, dopiero wtedy zauważył, jak bardzo miała spuchniętą wargę, ale tego nie skomentował. I tak nie powinien wpatrywać się w jej usta.

– Więc – zaczęła, przerywając ciszę, zanim ta dobrze osiadła. – Jak się z tym czujesz? Walcząc w naszym zespole? To twoja pierwsza bitwa w tej grupie.

– Niewielka różnica – powiedział. – Kiedy walczysz o swoje życie, nie przywiązujesz dużej uwagi do towarzystwa.

– Mimo wszystko widzę, że nie czujesz się tu komfortowo.

– Jestem dorosłym mężczyzną, Granger, poradzę sobie z tym. Nie zamierzam pieprzyć o warunkach mieszkaniowych. Przynajmniej wciąż żyję.

Wyraz jej twarzy trochę złagodniał.

– Czy to okropne, kiedy uznaje się za szczęście, że tylko jedna osoba umarła?

– Nie, to wojna – powiedział dosadnie. – Mamy szczęście, że tylko jedna osoba umarła.

– Wciąż, ktoś stracił życie…

– Mogło być gorzej. – Pogładził brzeg szklanki i poruszył się na krześle. – Skoro o tym mowa, co przydarzyło się dzisiaj Teo?

Otworzyła trochę szerzej oczy, bo po raz pierwszy zadał jej prawdziwe pytanie.

– Co masz na myśli?

– Na koniec bitwy Macnair uderzył w Teo jakąś klątwą. Nie rozpoznałem jej.

– Och, Saxum Totalus?

– Właśnie ta.

– Tak, to jedna z rzadszych – powiedziała, a jej głos zmienił się i rozbrzmiał w nim ton mola książkowego, który tak dobrze pamiętał z Hogwartu. – Używano jej jako metody tortur w trzynastym wieku, a potem zakazano na początku czternastego, uznając ją za zbyt okrutną. Mimo wszystko to interesujące zaklęcie. Bardzo podobne do Petrificus Totalus i wielu historyków wierzy, że…

Granger – westchnął Draco. – Weź oddech.

Jej rumieniec był ledwie dostrzegalny w słabym świetle, ale i tak go wyłapał.

– Przepraszam – wymamrotała.

– Co robi to zaklęcie? Wyglądało, jakby zmieniało Teo w kamień.

– Nie do końca. Dokładnie to zamyka ofiarę w kamiennej skorupie. W zależności od tego, jak mocne jest zaklęcie, można uzyskać różne rezultaty. Czasem ciężar śmiertelnie miażdży ofiarę, a czasem powoduje uduszenie. Zdarzały się też przypadki, że rzucający czar pozostawiał maleńki otwór przy ustach ofiary tak, żeby mogła oddychać i pozostawiał ją w tej sposób, żeby umarła z głodu.

– Skąd ty to wszystko, kurwa, wiesz? – zapytał. – I skąd znasz przeciwzaklęcie?

Posłała mu wymowny uśmiech.

– Wyczytałam to w jednej z naszych bezsensownych książek.

– Touché, Granger.

– Wiesz, moja oferta jest nadal aktualna. Jesteś mile widziany przy rozszyfrowywaniu ze mną zakodowanych tekstów.

Zmrużył oczy, analizując ją intensywnie, niepewny, czego próbuje się doszukać. Nie mógł nic na to poradzić, że czuł odrobinę respektu po tym, jak zobaczył jej walkę oraz szybką reakcję na cierpienie Teo. Zawsze wiedział, że jest niedorzecznie inteligentna, ale nie spodziewał się takiej adaptacji do wojny, w pewien sposób czyniło ją to mniej… irytującą. Wychylił swoją whisky, upewniając się, że przy niej nawet się nie wzdrygnie.

– Może – powiedział w końcu.

– Cóż, jestem z tyłu czytelni przez większość wieczorów od ósmej, jeśli twoje może zmieni się w tak.

.

—————————

.

– Kurwa mać, Granger, to coś się rozpada.

– Gdybyś nie miał do tego tak cholernie ciężkiej ręki...

– Nie mam ciężkiej ręki...

– Owszem, masz!

Wlepił w nią spojrzenie, ale wiedział, że niespecjalnie zdusi to jej zadziorność. Po trzech tygodniach, kiedy to dołączał do niej praktycznie każdego wieczoru, uodporniła się na jego onieśmielające spojrzenia – nie, żeby kiedykolwiek wcześniej szczególnie na nią działały. Mimo wszystko była zdecydowanie mniej kłótliwa przez pierwszy tydzień, prawdopodobnie tylko po to, żeby zachować spokój, ale teraz po prostu odpyskiwała, kiedy inicjował sprzeczkę. Przekrzykiwali się jedno przez drugie, dopóki nie osiągnęli impasu albo dopóki jedno z nich nie wybiegło z pokoju. Doprowadzała go do szału, ale nie mógł zaprzeczyć, że dostarczała też rozrywki i lubił to, że dotrzymywała kroku jego rozumowi, czasem rzucając mu nawet wyzwanie.

Była jedyną osobą w kryjówce, z którą naprawdę rozmawiał i nieszczególnie chciał gadać z kimkolwiek więcej. Nadążanie za jej temperamentnym zachowaniem i wieloma osobowościami było więcej niż wystarczające. Ale kiedy coś miało znaczenie, naprawdę go słuchała, robiąc notatki każdej sugestii, jaką wysnuwał w związku z ich pracą i okazało się to dziwnie… satysfakcjonujące – wiedzieć, że uważała go za równie inteligentnego, co ona. Bądź co bądź, to jednak najmądrzejsza czarownica ich pokolenia.

Ale dzisiaj był wkurwiony.

Ból głowy nie słabł, ostatniej nocy zdołał przespać ledwie godzinę, a Granger wręczyła mu najbardziej zagrzybiałą i kruchą książkę, jaką widział w całym swoim życiu. Strony praktycznie rozpadały się pomiędzy palcami, a frustracja narastała w nim z każdym skrawkiem pergaminu, który kruszył się w jego dłoni. Biorąc głęboki oddech, spróbował ponownie, ale rozdarł róg strony w tym samym momencie, w którym chwycił go opuszkami.

– Pierdole to – narzekał. – Tej książki nie da się czytać, Granger.

– Och, na litość Merlina – powiedziała, przesuwając swoje krzesło bliżej niego. – Po prostu musisz łagodniej się z tym obchodzić. – Ostrożnie, delikatnie przesunęła do siebie książkę, przekręcając stronę zwinnymi palcami. – Zobacz.

Wzdychając, wyciągnął dłoń, żeby spróbować z kolejną stroną, ale ręka Granger wystrzeliła w tym kierunku i nakryła swoją dłonią jego, układając razem ich palce i w zasadzie nawigując jego ruchy. W pierwszej chwili chciał instynktownie ją odtrącić, ale tego nie zrobił. Nie do końca wiedział dlaczego; po prostu tego nie zrobił. W porównaniu do niego, dłoń miała małą, powoli kierowała jego ruchami, popychając palce w dół, żeby uszczypnął stronę.

– Łagodnie – wyszeptała, tuż przy jego uchu. – Dobrze. Idealnie. Właśnie tak.

Powstrzymał drżenie, kiedy jej oddech drażnił delikatne włoski na jego karku, nie chcąc rozproszyć swojej uwagi. To naprawdę niedorzeczne, żeby skupiać się na przekręcaniu strony, ale  teraz był zdeterminowany, żeby to zrobić. Chociażby po to, aby udowodnić, że wcale nie miał ciężkiej ręki, jak twierdziła.

Przerzucili stronę i przeniósł wzrok na Granger, żeby zobaczyć, że się do niego uśmiecha.

– Proszę – powiedziała. – Po prostu myśl o stronach jak o płatkach kwiatów.

– To może być dla ciebie szokujące, Granger, ale nie mam za wiele doświadczenia w zabawie płatkami kwiatów.

.

—————————

.

Draco nigdy wcześniej tego nie robił.

Nigdy umyślnie nie troszczył się o kogoś w trakcie bitwy. Tak, miał oko na ludzi z kryjówki Moody’ego czy innych członków Zakonu, ale nigdy kosztem swojej własnej koncentracji. Zakon mógł głosić kazania o miłości i pracy zespołowej, ile tylko chciał, ale on zawsze przede wszystkim walczył we własnej obronie. Priorytetem było jego własne życie i tyle.

A jednak tu był, obserwując Granger czujnym okiem, pozostając tak blisko niej, jak tylko mógł i mrugając, żeby pozbyć się z oczu kropel deszczu tak, aby mieć pewność, że cały czas pozostawała w zasięgu wzroku.

Nie walczyła tak, jak za pierwszym razem; jej ruchy były ospałe, zaklęcia słabe a reakcje wolne. Za wolne.

Po przechodzeniu przez tydzień ciężkiego przypadku grypy, Granger wyszła z łóżka zaledwie na dzień, zanim Zakon zdecydował się dzisiaj zaatakować Śmierciożerców i nieubłaganie zignorowała naciski ze strony McGonagall, żeby pozostać w kryjówce. Chociaż to typowa Granger; zdeterminowana do walki i wykonania swojej części, nawet jeśli teraz za to płaciła.

Draco nie rozpoznał Śmierciożercy, z którym aktualnie się pojedynkowała, ale na szczęście wydawał się młody i niedoświadczony, ledwo wyczarowując zaklęcia spoza repertuaru przeciętnego ucznia Szóstego Roku. Z drugiej strony, Granger powinna go zmiażdżyć w oka mgnieniu, ale jej osłabienie sprawiało, że stawała się niezdarna i prawie całkowicie dopasowała się do jego poziomu, kiedy rzucali zaklęcie za zaklęcie.

Musiał oderwać od niej wzrok, kiedy Śmierciożerczyni się na niego rzuciła, ale sprawnie poradził sobie z czarownicą, uderzając w nią urokiem Impedimenta i oszałamiając ją, zanim zdążyła wstać. Kiedy odwrócił się do Granger, ta z sukcesem spetryfikowała swojego przeciwnika, ale wymownie trzymała się za lewe ramię, wykrzywiając twarz w agonii.

Ich spojrzenia spotkały się na sekundę, ale wtedy Draco zobaczył coś ponad jej ramieniem; Alecto Carrow zbliżała się do Granger szybko i cicho – jak wąż.

.

—————————

.

Hermiona zauważyła wzrok Draco skierowany na coś za sobą i pomimo bólu pulsującego w ramieniu, poczuła przede wszystkim panikę, która chwyciła ją za gardło.

Odwinęła się, ale zaklęcie uderzyło mocno w jej brzuch, zanim zdążyła zareagować. Lecąc do tyłu wylądowała ciężko na ziemi, która była mokra i zimna pod jej policzkiem. Spojrzała w górę, żeby zauważyć, że to Alecto Carrow rzuciła urok, jej myśli galopowały. Wiedziała, że przyjście tutaj z pewnością nie okaże się mądrą czy odpowiedzialną decyzją, ale pozwoliła, żeby duma wpłynęła na ocenę sytuacji i teraz tego żałowała.

Tak, zdołała skutecznie unieszkodliwić kilkoro początkujących Śmierciożerców, ale zdawała sobie sprawę, że ciężko byłoby jej bronić swojego terenu przy tak uzdolnionej czarownicy jak Carrow w dobry dzień, a co dopiero dzisiaj. 

Próbując stanąć na nogach, Hermiona wycelowała, ale wyrwało jej różdżkę z ręki, zanim chociażby zaczęła wypowiadać zaklęcie. I teraz została nieuzbrojona. Bezużyteczna. Cel treningowy. Unosząc podbródek w imię godności, Hermiona wlepiła wzrok w Alecto, na co czarownica odpowiedziała tym samym, i próbowała uspokoić ciężki oddech, kiedy Śmierciożerczyni uśmiechnęła się sarkastycznie i zakręciła różdżką.

– To ty, prawda? – szydziła Alecto. – Ulubiona Szlama Pottera?

Hermiona przełknęła ciężko, ale nie odpowiedziała.

– Tak, to ty. Wiesz, Bellatriks bardzo chętnie zabiłaby cię własnoręcznie, ale nie widzę powodu, dlaczego miałabym oddawać jej całą zabawę.

Kiedy Alecto skierowała na nią różdżkę, Hermiona napięła każdy mięsień w ciele i mogła usłyszeć jedynie przerażone bicie swojego serca, dudniące w głowie jak deszcz. Jak bitewne bębny. Jak wszystko. Mogła odczytać ruch warg Alecto, kiedy układały się w słowo Avada. Ale Kedavra nigdy nie nadeszło.

Hermiona stęknęła, kiedy coś na nią wpadło. Silne ramię owinęło się wokół jej talii, przytrzymując ją bezpiecznie przy umięśnionej i zdecydowanie męskiej klatce piersiowej, kiedy ona i jej anonimowy wybawca upadli w błoto, Hermiona plecami przyciśnięta do jego frontu. Obrócili się dwa razy, zanim on wylądował na plecach, a ona na nim, spoglądając na Alecto z ziemi. Opasająca ją ręka wydawała się tak bezpieczna i znajoma, że okryła ją swoją i splotła razem ich palce, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

Mężczyzna przytrzymywał ją zdecydowanie i uniósł różdżkę, kierując ją na Alecto, która okazała się zbyt zdumiona, żeby zareagować na czas. Szorstkim i niezachwianym tonem wyrecytował Avada Kedavra tuż przy uchu Hermiony. Tak blisko, że mogła poczuć wilgoć jego głosu muskającą jej szyję, a wtedy zielone światło zaklęcia ugodziło Alecto prosto w serce.

Alecto stała blisko i kiedy osunęła się na ziemię, praktycznie upadła na buty Hermiony, więc ta podciągnęła do siebie nogi, upewniając się, że żadną częścią siebie nie dotyka martwego ciała Śmierciożerczyni. Hermiona wolną rękę ułożyła na kolanie wybawcy, wbijając w nie paznokcie, kiedy odrzuciła głowę na bok, żeby odkryć, kto uratował jej życie. Zamrugała kilka razy, żeby strząsnąć krople deszczu z rzęs i wtedy westchnęła.

– Draco – wyrzuciła z niedowierzaniem, wzdychając i otwierając oczy ze zdziwienia. – Jak… Co ty…

– Nie powinnaś była tu przychodzić – powiedział dosadnie. – To jasne, że nie jesteś w stanie walczyć.

– Ale ja…

– Więcej z ciebie szkody niż pożytku.

Ramię z jej talii przesunęło się wyżej, nurkując pod kołnierzem jej bluzki i wyciągając naszyjnik. Świstoklik. Zanim mogła chociażby pomyśleć, żeby zaprotestować, Draco go aktywował i już wirowała w powietrzu, dopóki nie wylądowała ciężko na plecach w kryjówce. Wciąż zdyszana. Wciąż oszołomiona. I wciąż z oddechem Draco przy uchu.

.

—————————

.

Draco przeżył szok życia, kiedy zawędrował do kuchni tuż po północy.

Tak, zdecydowanie oczekiwał, że Granger pojawi się tam jakoś w nocy, ale nigdy nie przyszła przed nim, a teraz najwyraźniej na niego czekała. Z ręką w temblaku i z siniakami wokół lewego ucha, ale też ze zdeterminowanym i surowym wyrazem twarzy, nieświadomie sprzeciwiając się jego wyobrażeniu. I to było dobre. Bezbronność nie pasowała do Granger.

Na stole przed nią stała jedna szklanka z Ognistą Whisky i druga, którą dzierżyła w ręku, z przezroczystym płynem. Uniósł brew, zastanawiając się, dlaczego nalała mu ulubionego alkoholu po niezliczonych reprymendach, które dawała mu w związku z jego nawykiem, i ostrożnie usiadł na swoim zwyczajowym miejscu, analizując ją uważnie i próbując ustalić jej nastrój oraz intencje.

– Dzisiaj bez herbaty? – zapytał.

– Skończyła się.

Nie spojrzała na niego. Po prostu wpatrywała się w swoją szklankę. Wkurzało go to.

– Co pijesz?

– Tylko wodę.

– Cholera jasna, Granger, chociaż raz pozwól sobie na alkohol.

– Nie piję.

– Oczywiście, że nie.

Wtedy uniosła wzrok i zdał sobie sprawę, że aż do teraz nigdy tak naprawdę nie zauważył jak… brązowe były jej oczy. Jak jesień. Jak październik. Nachyliła się lekko do przodu, opierając niezraniony łokieć na stole i układając brodę na zewnętrznej stronie dłoni. Uniosła głowę i pomyślał, że teraz na niego spojrzy, ale tego nie zrobiła.

– Ja… – zaczęła cicho, odchrząknęła. – Dziękuję… za dzisiaj. Za uratowanie mi życia.

Dlaczego na niego nie patrzyła? Zacisnął zęby.

– Coś ty sobie, do cholery, myślała? – zapytał. – W ogóle nie powinnaś się tam znaleźć.

– Posłuchaj, ja…

– McGonagall powiedziała ci, żebyś tu została, ale ty ją zignorowałaś. Nie byłaś w dobrym stanie, by walczyć i okazałaś się ciężarem…

– Malfoy…

– Mogłaś zginąć i… Granger, dlaczego, kurwa, na mnie nie patrzysz? – krzyknął. – Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię!

Wzdychając, powoli przeniosła na niego wzrok – miała ponure i zmęczone spojrzenie, jakby coś w nim topniało.

– Przepraszam – wymamrotała. – Jestem… zażenowana.

– I prawidłowo.

– To była z mojej strony błędna ocena sytuacji – przyznała. – Ale po prostu… ja…

– Potrzebowałaś walczyć – zakończył.

Kiwnęła głową i zapadła między nimi komfortowa cisza. Wypijając drinka jednym haustem, Draco zdał sobie sprawę, że to odpowiedni moment, żeby odejść. Powiedziała swoją część, a on swoją, ale nie czuł się jeszcze gotowy, żeby zrezygnować z jej obecności. Wręcz przeciwnie, chciał, żeby dalej mówiła. Jej głos był bardziej kojący niż Ognista Whisky.

– Draco – powiedziała miękko. – Dziękuję. Naprawdę jestem wdzięczna… dozgonnie wdzięczna za uratowanie mi życia.

– Wiem, że jesteś.

– Nadal czuję się w pewnym sensie zamroczona. To wydarzyło się tak szybko.

– Wolałabyś, żebym się nie spieszył?

– Nie, oczywiście, że nie. – Zmarszczyła brwi. – Ale, to znaczy, pojawiłeś się znikąd, chwyciłeś mnie i wtedy… ty… um…

Zmrużył oczy ze zdziwieniem.

– Zabiłem Carrow?

– Tak… to.

– A co, nigdy nie widziałaś, jak ktoś zostaje zabity?

– Oczywiście, że widziałam. Po prostu nie z tak bliska – wymamrotała, przerywając, żeby przygryźć wargę. – Słyszałam, jak wypowiadasz Morderczą Klątwę tuż przy moim uchu i brzmiałeś tak… spokojnie.

– Więc? – Wzruszył ramionami. – Jak brzmisz, kiedy ty… 

– Mogę cię o coś zapytać? – wyparowała. – Jak wielu ludzi zabiłeś?

Jej pytanie zszokowało go bardziej, niż dał po sobie znać; lata ćwiczenia mięśni twarzy, żeby pozostać opanowanym, jego zdaniem nie zostały zmarnowane. Ale wciąż, wytrąciła go z równowagi, więc nalał sobie kolejną szklankę Ognistej Whisky, przewidując, że może potrzebować czegoś na rozluźnienie. Znał liczbę osób, które zabił lepiej niż swój własny wiek, ale zawahał się, zanim jej powiedział. Nie był pewien, dlaczego.

– Z Carrow czternaście – powiedział. – I to nie ludzie, Granger. To Śmierciożercy.

– Czternaście – powtórzyła jak echo. – Czternaście.

Wziął łyka drinka.

– Ilu ludzi ty zabiłaś?

Uciekła spojrzeniem, wbijając je w stół, a Draco zadławił się whisky, ponieważ w jakiś sposób wiedział, czego nie mówiła. Najwyraźniej nie wytrenował swojej twarzy wystarczająco, żeby pozostać niewzruszonym na taką rewelację, ale to nie miało znaczenia; jej wzrok był gdzieś indziej. Znowu.

– Nigdy nikogo nie zabiłaś? – zapytał prawie oskarżycielskim tonem. – Jakim cudem nigdy nie…? To niemożliwe!

– Jak widać możliwe – powiedziała, niechętnie na niego zerkając. – Nie, nigdy nie zabiłam Śmierciożercy.

– Jak ty, kurwa, zdołałaś przetrwać tak długo bez zabicia kogokolwiek?

– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Po prostu zawsze ich oszałamiam. To instynktowne…

– Nie – wtrącił. – Ogłuszanie ich nie jest instynktem. Zabijanie jest. To wręcz definicja instynktu. Każdy urodził się z instynktem do zabijania, ale społeczeństwo i moralność to stłamsiły. Wojna wywabiła to ze skorupy, w którą to upchnęliśmy. Wojna uwolniła instynkt do zabijania.

Hermiona wpatrywała się w niego dużymi, okrągłymi oczami z lekko otwartymi ustami.

– Ale… gdzie jest granica pomiędzy mordercą a żołnierzem?

– Przetrwanie. Jeśli ja ich nie zabije, oni zabiją mnie.

– Ale jeśli można tego uniknąć… I to nie tak, że wszyscy używają tego przez cały czas. Ty też oszałamiasz Śmierciożerców, sama widziałam.

Draco zamruczał pod nosem:

– To nie takie proste. Nikt nie potrafi rzucać Klątwy Uśmiercającej tu, tam i wszędzie, z wyjątkiem naprawdę pojebanych ludzi, takich jak Voldemort czy Bellatriks.

– Cóż, więc… Co sprawia, że możesz jej użyć?

– Kombinacja frustracji i nienawiści powoduje, że coś w tobie… pęka. Dla większości ludzi zapalnikiem jest Śmierciożerca, który zagraża twojemu życiu albo zabija kogoś, kogo znasz, albo czasami po prostu kiedy dochodzisz do takiego momentu bitwy, że masz dość walki, a twoja cierpliwość daje za wygraną. Nie uwierzę, że nigdy nic z tego nie doświadczyłaś.

– Doświadczyłam wszystkiego.

– Więc jak, kurwa, uniknęłaś zabicia kogoś?

Masując grzbiet swojego nosa, Hermiona westchnęła ciężko. Z poczuciem winy.

– Wiesz, raz próbowałam rzucić Klątwę Uśmiercającą. Rona prawie zabił Greyback. Wtedy spróbowałam, ale nic się nie wydarzyło.

– W takim razie pozwoliłaś, żeby sumienie cię powstrzymało – powiedział wprost. – Naucz się zostawiać sumienie w domu, Granger.

– Ale… jak będę ze sobą żyła? – wymamrotała cicho.

– Są dwie opcje w tej wojnie, Granger. Zostać zwłokami albo mordercą. Ja wybieram to drugie. Ponownie, instynkt.

– Mówi się na nią Niewybaczalna nie bez powodu. To niezgodne z prawem…

– Już nie ma żadnego prawa.

Stukając palcami o swoją szklankę, Hermiona się skrzywiła.

– Nie, przypuszczam, że nie ma.

Draco obserwował ją moment dłużej, niż prawdopodobnie było to stosowne, marszcząc brwi na jej opuszczone ramiona i lekko zaciśnięte usta. Wyglądała na rozczarowaną i pochłoniętą myślami, a cisza, która zawisła nad ich głowami tym razem okazała się niekomfortowa. Dopijając końcówkę drinka, Draco wstał ze swojego miejsca i skrzywił się, kiedy krzesło otarło się o podłogę, ale przenikliwy dźwięk zdawał się nie mieć na nią wpływu. Rozważał powiedzenie dobranoc albo czegoś równie błahego, ale to, co naprawdę rozbrzmiało, zaskoczyło nawet jego.

– Kiedy będzie to znaczyło dla ciebie wystarczająco, zabijesz. Kiedy będzie miało znaczenie i tobie albo komuś, na kim ci zależy, grozić będzie śmierć, zignorujesz sumienie. Po prostu czekasz na swój zapalnik.

Po tych słowach, ruszył do wyjścia.

– Draco – zawołała Hermiona, zanim chociażby sięgnął do klamki. – Jakie to uczucie? Pierwszy raz, kiedy użyjesz Klątwy Uśmiercającej?

Zamarł, zaciskając pięści. Jednak to, co go zaniepokoiło, nie miało dużo związku z pytaniem. On, Blaise i Teo dyskutowali o Klątwie Uśmiercającej przy wielu okazjach; z perspektywy czasu zdawał sobie sprawę, że czasem pewnie zbyt beztrosko. Chodziło o fakt, że to Granger miałby wytłumaczyć to uczucie i to… było trudniejsze, niż powinno. Teraz zawsze, kiedy na nią spojrzy, w odpowiedzi popatrzy na niego ta niewinność. Drwiąc z niego. Bez znaczenia będzie wprawa, z jaką się pojedynkuje czy okropności, które widziała; nie miała krwi na rękach. Nawet kropli. Była jedyną znaną mu osobą bez zakrwawionych dłoni i z jakiegoś powodu sprawiło to, że jego ręce wydawały się brudniejsze.

Bo relatywnie rzecz ujmując, on był wilkiem, a ona jedynie jaskółką.

– To jak wymiotowanie – powiedział, odwrócony do niej tyłem. – Pocisz się, a twój oddech słabnie. Twarz robi się gorąca, ale wszędzie indziej czujesz zimno. To obrzydliwe i poniżające, a potem przychodzi ten… niepokojący spokój i satysfakcja. Ale tak naprawdę nigdy nie pozbywasz się tego posmaku. Zostaje ci w ustach i nozdrzach przed dni. – Przerwał, żeby oblizać zęby. – Tylko w ten sposób potrafię to opisać.

Wiedział, że za nim Hermiona niespokojnie skubie wargę.

– Okej – wymamrotała.

Biorąc krok na przód, Draco sięgnął do drzwi, ale jej głos znów go powstrzymał.

– Draco…. Kogo zabiłeś jako pierwszego?

– Swojego ojca.

– Och. Czy… żałujesz?

Zacisnął zęby.

– Ani trochę.

To prawda, nie żałował. I jeśli to nie była najsmutniejsza historia w dziejach, to nie wiedział co mogło nią być.

.

—————————

.

Przez dwa miesiące, które minęły, odkąd Draco uratował Hermionie życie, nie wspomnieli o tym ani razu. Tak, jakby zawarli między sobą niepisaną umowę, żeby nigdy nie przywoływać tamtego dnia, a konkretniej nocy, i ich dyskusji na temat Klątwy Uśmiercającej. Próbując uniknąć tamtego tematu, rozmawiali o wszystkim innym, zazwyczaj kończyło się na nieszkodliwym szydzeniu z siebie nawzajem za czasów szkolnych. W szczególnie ulubionych momentach zawierał się ten raz, kiedy Hermiona spoliczkowała go na Trzecim Roku i kiedy Draco schrzanił jej zęby na Czwartym.

Jak przez większość wieczorów, siedzieli sami w czytelni, wertując książki i artykuły albo odszyfrowując Runy, i sprzeczali się w międzyczasie. W rzeczywistości ich interakcje nie różniły się dużo od tych, które mieli w Hogwarcie, jedynie złośliwość i wrogość zniknęły, zostając w tyle za zdrowymi i zabawnymi przekomarzankami. Teraz czuli się ze sobą komfortowo; na tyle komfortowo, że Granger najwyraźniej zdecydowała, że podbieranie jego chipsów było akceptowalne.

Kiedy wzięła dwa na raz, Draco posłał jej wymowne spojrzenie.

– Wiesz, jeśli zejdziesz do kuchni, możesz wziąć sobie swoją paczkę chipsów.

– Chcę tylko parę.

– Wzięłaś już siedem.

Spojrzała na niego znad książki i uniosła brew.

– Nie miałam pojęcia, że monitorowałeś sytuację.

– Monitoruję każdą sytuację – powiedział, wstając ze swojego miejsca i kierując się do półki z książkami. – Gdzie jest ta książka o Erneście Fangswellu? Tym dziwnym odludku, co schrzanił swojego horkruksa?

– Będzie obok książki o historii Ministerstwa Magii, bo urodził się w roku, w którym zostało utworzone.

Draco zamrugał.

– Ernest Fangswell urodził się w 1632.

– Tak, jestem tego świadoma.

– Ministerstwo zostało utworzone w 1623, Granger.

Posłała mu ostre spojrzenie.

– Nie, zostało utworzone w 1632.

– Mylisz się.

Jeśli Draco nauczył się o Hermionie Granger jednej rzeczy to tego, że nie znosiła, kiedy kwestionowano jej inteligencję. Na jej obronę, miała rację w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków, ale tym razem wiedział, że to ona się myli. Był tego pewien, więc dziecinne samozadowolenie wywołało u niego uśmieszek.

– Nie mylę się! – odparła, zrywając się na nogi. – Ty się mylisz! Ministerstwo zostało utworzone w 1632.

– W 1623.

– 1632!

– Ja pierdole. – Uśmiechnął się zadziornie. – Nie mogę uwierzyć, że naprawdę się w czymś pomyliłaś…

– Po raz ostatni mówię, że się nie pomyliłam!

– Cóż, odpowiedź będzie tutaj – powiedział, zdejmując książkę o Ministerstwie z półki. – Dlaczego by nie sprawdzić? Ale zanim to zrobimy, co powiesz na mały zakład?

Hermiona wzięła się pod boki w zarozumiały sposób.

– Ile ty masz lat, trzynaście?

– Nie, właściwie to dwadzieścia pięć. Nie radzisz sobie dzisiaj z liczbami, co, Granger? Pomyliłaś się dwa razy w mniej niż pięć minut…

Nie pomyliłam się!

– Skoro jesteś taka pewna siebie, nie powinnaś mieć problemu z założeniem się o to – powtórzył. – Powiedzmy, że przegrany zmywa po wygranym przez miesiąc. Stoi?

– Niech będzie, wszystko mi jedno! – prychnęła. – Po prostu otwórz tę cholerną książkę.

– Czyń honory.

Upuścił książkę na stolik przed nią, jego uśmieszek się powiększył, kiedy drgnęła na ten głośny dźwięk. Cofnął się o kilka kroków, składając ręce na piersi i przekrzywiając głowę arogancko, ale Granger wyglądała na tak samo pewną siebie jak on. Kiedy przerzucała strony niecierpliwymi palcami, obserwował jej twarz w skupieniu. Była naprawdę fascynująca. Gdy dotarła do rozdziału, którego potrzebowała, żeby poznać odpowiedź, jej wyraz twarzy pochłonął go jeszcze bardziej, szczególnie, kiedy uniosła brew i rozluźniła szczękę z rozgoryczeniem. Zaciskając powieki i schylając głowę, Hermiona wyszeptała jedno słowo, które potwierdzało jej porażkę:

– Cholera.

Draco rozciągnął usta w uśmiechu.

– O co chodzi, Granger?

– O nic.

– Kiedy zgodnie z książką zostało utworzone Ministerstwo?

Zaciskając wargi, zamknęła książkę i zaczęła oglądać swoje paznokcie, kiedy wymamrotała pod nosem:

– W 1623.

– Więc… – powiedział. – Ja miałem rację, a ty się myliłaś…

– Chciałabym tylko pokreślić…

– Hermiona Granger, chodząca encyklopedia, się pomyliła.

Draco zdawało się, że usłyszał warknięcie, a jego uśmiech rozciągał się teraz na całe policzki, ale nie dbał o to. Robiąc krok w tył, rozejrzał się po pokoju z celową, wyolbrzymioną manierą, czekając aż ona to zauważy.

– Co ty, do cholery, robisz? – zapytała Hermiona.

– Właśnie udowodniłem, że Hermiona Granger się pomyliła – powtórzył. – Nie powinien pojawić się tu jednorożec, przegalopować przez pokój i zbić ze mną piątkę, czy coś? W najgorszym wypadku oczekuję wybuchu konfetti i śpiewu chóru.

– Och, poważnie, jesteś niedorzeczny.

– Niedorzeczny, ale mam rację.

– Naprawdę zamierzasz triumfować? Tak dziecinnie?

– Zdecydowanie.

Z czerwoną, zarumienioną twarzą i rękami niespokojnie zwieszonymi po bokach, Granger wyglądała jak nadąsane dziecko, więc zadowolenie Draco wzrosło. Czerpał przyjemność z droczenia się z nią; nie złośliwie czy okrutnie, jak często miał w zwyczaju dręczyć ją w Hogwarcie, ale w nieszkodliwy, komiczny sposób. I poważnie, tak łatwo mógłby wrócić do tych starych nawyków i postarać się, żeby poczuła się niewystarczająca, ale teraz był inny. Ona też. I ta inność była dobra. Bardzo dobra. A jednak, to wciąż Granger i to też było dobre.

– Wszystko tam w porządku, Granger? – zapytał. – Czy to pierwszy raz, kiedy ci się to przytrafia? Może powinnaś usiąść? Albo się położyć? Po prostu nie wchodź w drogę mojemu zwycięskiemu jednorożcowi.

– Ty… ty jesteś… – powiedziała Hermiona niezdarnie, wciąż z rumieńcami na policzkach. – Jesteś takim… dupkiem!

Nie mógł tego powstrzymać. Śmiech, który się z niego wymknął, był głośny, autentyczny i orzeźwiający; jeden z tych oczyszczających wybuchów, które łagodzą napięcie w ramionach. Ten rodzaj śmiechu, który sprawia, że zamykasz oczy; ale kiedy go zdusił i uchylił powieki, odkrył zaniepokojony wyraz twarzy Granger, który stopił się w jedność z zamyśleniem i zaintrygowaniem.

– Co? – zapytał, wciąż rozbawiony i w połowie rozchichotany. – Dlaczego tak na mnie patrzysz, Granger?

– Po prostu… – zawahała się. – Nigdy nie widziałam, jak się śmiejesz albo… albo nawet uśmiechasz. Nie tak naprawdę.

Dosłownie poczuł, jak cały humor z niego ulatuje i nie dlatego, że zirytował go jej komentarz, ale dlatego, że kontekst był niepokojący. Jego twarz na powrót automatycznie uformowała się w strzeżoną fasadą, chociaż wcale tego nie chciał. Kiedy nosisz maskę przez tak długi czas, sam stajesz się maską, nawet pośród ludzi, którym ufasz. Szczególnie pośród ludzi, którym ufasz, ponieważ jeśli zobaczą prawdziwego ciebie i zdecydują, że nie jesteś wystarczająco dobry, wtedy prawdopodobnie naprawdę tak jest. Jeśli ufasz ich osądom, czemu miałbyś nie zaufać opinii o sobie?

Ale najwyraźniej jego maska opadła albo może Granger zdarła ją z niego, kiedy nie patrzył.

Istniały na świecie trzy typy ludzi: ludzie, których nie chciałeś w swoim życiu, ludzie, których chciałeś i ludzie, którzy po prostu byli, niezależnie od okoliczności, dystansu czy innego możliwego czynnika. Jakimś cudem, bez jego wiedzy, Granger wślizgnęła się do ostatniej kategorii. Była stałym elementem – jak oddychanie czy mruganie. Po prostu. Tutaj. Zawsze.

– Wiesz – kontynuowała bardziej do siebie. – To w sumie kłamstwo. Widziałam, jak się uśmiechasz czy śmiejesz, ale bardzo dawno temu. Lata temu. Prawdopodobnie na Czwartym Roku… albo może Piątym? Tak czy inaczej, ponad dziesięć lat temu.

– To by się zgadzało.

– Nie śmiałeś się ponad dziesięć lat?

Poczuł, jak zaciska mu się gardło, kiedy bacznie ją obserwował, przemykając wzrokiem po niej w górę i dół. Kiedy napotkał jej spojrzenie, jego jabłko Adama poruszyło się znacznie.

– Nie miałem ku temu powodu.

Wyglądała na tak smutną, z wysuniętą dolną wargą i nisko ściągniętymi brwiami. Draco pomyślał, że powinien poczuć irytację albo oburzenie, widząc jej współczucie, ale tak się nie stało. Ani trochę. To nie był ten protekcjonalny rodzaj współczucia, przez który człowiek czuł się mały; to było serdeczne i autentyczne, tak jak Granger. Jeśli miał być ze sobą kompletnie szczery, to po prostu… miłe uczucie wiedzieć, że kogoś obchodził.

– Powinieneś spróbować uśmiechać się częściej – powiedziała, zakładając włosy na uszy. – Pasuje ci to. Wyglądasz młodziej i dosyć… cóż… właściwie to przystojnie.

Nie odpowiedział. Nie musiał. Ich dyskusja podryfowała w stronę gry na przeczekanie; ten niezręczny, a jednak w jakiś sposób stymulujący, moment, kiedy rozmowa umiera i słowa stają się daremnym przeżytkiem. Nie ma nic poza ciszą. Ciszą i czekaniem. Czekaniem i przewidywaniem, bo coś się zaraz wydarzy. Coś znaczącego. Draco mógł to poczuć, siedzące w pokoju pomiędzy nim a Granger, wyczekujące, aż ktoś to zauważy, aż ktoś coś z tym zrobi. Sądząc po niespokojnym wyrazie twarzy Granger, ona też to czuła. Sprowadzało się to do prostej kwestii, kto zrobi pierwszy krok.

Po pełnych trzydziestu sekundach wpatrywania się w wargę, którą Granger z przejęciem przygryzała, Draco zdecydował, że tyle wystarczy.

Jego ciało drgnęło, nachylając się tak gwałtownie, że Granger wydawała się lekko zaskoczona tym nagłym ruchem, ale szybko się otrząsnęła. Znajdowali się kilka stóp od siebie, ale Draco zmniejszał ten dystans w szybkich, długich krokach całkowicie niepewny, co zamierza zrobić, kiedy już do niej dotrze.

Kiedy znalazł się już prawdopodobnie tylko dwa kroki od niej, świeczka oświetlająca pomieszczenie zamigotała i zgasła, a on zamarł. Nie był pewien dlaczego. Możliwe, że ta zmiana wytrąciła go z równowagi albo jego wzrok potrzebował chwili, żeby dostosować się do nowych warunków, ale tak czy inaczej, przerwało to jego kurs i sprawiło, że utknął.

Jedynym światłem wpadającym do pomieszczenia był blask mocnego, zimowego księżyca.  Wiązki światła zdawały się rozciągać dla Granger, ślizgając się po konturach jej twarzy i odbijając się jeszcze jaśniej. W świetle księżyca wyglądała na bladą i prawie rozświetloną – jak duch. Księżyc nie świecił dla niego, tylko dla niej.

Niewinność. 

Zrobił kolejny krok w jej kierunku i znalazł się wystarczająco blisko, żeby poczuć powiew jej oddechu na swoim podbródku, ale blokował światło księżyca, przez co Granger znalazła się w cieniu. Nie podobało mu się to. Nie podobało mu się to ani trochę. Ale była tak blisko… Jej usta znalazły się tak niedaleko… Pomyślał, że dostrzegł, jak nachyla się do niego odrobinę, ale ledwo mógł ją zobaczyć i wtedy nagle rozsądek postanowił go dogonić.

Cofnął się o krok i wiedział, że wszystko przepadło; cokolwiek mogło się wydarzyć, zniknęło. Moment minął.

To dziwne, jak ludzie potrafią tęsknić za czymś, co nigdy się nie wydarzyło. Jak ludzie potrafią fizycznie cierpieć przez prawie. Nic, które mogło stać się czymś.

Obserwował, jak Granger mruga, potrząsa głową i niepewnie go mija ze wzrokiem wbitym w ziemię. Żeby oprzeć się pokusie i nie chwycić jej za nadgarstek, Draco wbił paznokcie we wnętrze swojej dłoni. Bolało jak cholera. Wszystko.

– Już późno – wymamrotała Hermiona, układając swoje książki w schludny stosik. Ręce jej drżały. – Pójdę spać.

– W porządku – przytaknął. – Dobranoc, Gra…

Odeszła, zanim mógł dokończyć, a chmura przykryła księżyc, zostawiając go samego w ciemności.

.

—————————

.

W ten sam sposób, w jaki unikali rozmów o wieczorze z dyskusją na temat Klątwy Uśmiercającej, Hermiona i Draco nigdy nie wspominali nocy w czytelni. Nocy, kiedy nic się nie wydarzyło. Kompletnie nic.

Oboje byli uparci i chociaż raz działo to na ich korzyść. Z determinacją, żeby zapomnieć o tamtej nocy, wymusili na sobie powrót do swojej dawnej rutyny: spotkań po północy w kuchni i wspólnego czytania wieczorami, jakby nic się nie wydarzyło. 

Ponieważ nic się nie wydarzyło.

Miesiąc po tej nic nieznaczącej nocy, znów siedzieli na swoich zwykłych miejscach w kuchni; Draco ze swoją Ognistą Whisky, Hermiona z herbatą. Tak, jak powinni. Jedyną różnicą było to, że teraz kuchnię zastawiono prowizorycznymi, świątecznymi dekoracjami: źle dobranymi świecidełkami, ręcznie robionymi kartkami i wysoką na trzy stopy, w połowie martwą Jodłą Olbrzymią przystrojoną przypadkowymi drobiazgami. Draco przewrócił oczami, kiedy wyciągnął kolejną resztkę jakiejś błyskotki ze swojego drinka.

– To gówno jest wszędzie – powiedział. – To cholernie irytujące.

– Jeśli jeszcze raz usłyszę, jak narzekasz na bożonarodzeniowe dekoracje…

Przewrócił oczami i pociągnął łyka drinka,

– Nigdy bym nie pomyślał, że McGonagall jest typem świątecznego człowieka.

– Właściwie to nie jest. Ja i Luna zrobiłyśmy większość z tych rzeczy. Luna jest naprawdę dobra w tworzeniu.

– Jedyną rzeczą, którą Lovegood potrafi stworzyć to ból głowy.

– Och, zamknij się.

– I tylko spójrz na te dekoracje. – Wskazał na delikatne, porysowane bombki i poturbowane, ozdobne renifery. – To jest żałosne.

– Hej! – rzuciła. – Większość z nich należy do mnie, wielkie dzięki!

– Są twoje?

– Cóż… – westchnęła, spuszczając wzrok. – Moich rodziców. Mój dom nie jest… nie był daleko stąd; mniej niż trzydzieści minut na miotle. Wróciłam tam kilka lat temu i znalazłam je na strychu.

Draco potarł brodę.

– Co się stało z twoim domem?

– Został zniszczony. Jak większość.

– Zabili twoich rodziców?

Nie planował tak tego wypalić. Jego pytanie zabrzmiało ostro w jego własnych uszach, nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak zabrzmiało to dla niej.

– Nie – powiedziała Hermiona, błądząc rękoma po stole. – Wysłałam swoich rodziców daleko stąd jeszcze miesiące przed Bitwą o Hogwart. Rzuciłam na nich Obliviate, żeby mnie nie pamiętali.

– Dlaczego?

– Żeby zapewnić im bezpieczeństwo. W tamtym czasie zabijano wielu mugolaków oraz ich rodziców. Są w Australii. Albo raczej byli, nie jestem pewna, gdzie znajdują się teraz.

Draco chciał wziąć łyka swojego drinka, ale nie mógł się do tego zmusić. Chciał zapamiętać wszystko, co mu powie. Na trzeźwo.

– Nie wiesz, gdzie są?

Potrząsnęła smutno głową.

– Nie, ja… kontaktowałam się z australijskim Ministrem, który miał na nich oko, ale najwyraźniej rok temu się przeprowadzili. Nie wiem, gdzie teraz są i straciłam kontakt z przyjacielem z Ministerstwa.

Ton jej głosu był spokojny i gdyby Draco nie stał się ekspertem w odczytywaniu subtelności Hermiony Granger, mógłby umknąć mu fakt, jak trudno było jej dyskutować na ten temat. Pomyślał, że może się rozpłakać, ale tego nie zrobiła. A przynajmniej nie tak naprawdę. Jej oczy błysnęły na moment, ale kiedy mrugnęła, wszystko wróciło do normy. Miał więcej pytań, które balansowały na czubku jego języka i zaskoczyło go, jak szczerze ciekawy był Granger. Ale w tej kwestii biła go na głowę. Kiedy chodziło o ciekawość, ona zawsze wygrywała.

– Czy mogę cię o coś zapytać? – powiedziała Hermiona cicho. Nerwowo. – Co stało się z twoimi rodzicami?

Osłona Draco natychmiast się uniosła i wyprostował się w swoim miejscu.

– Wiesz, co stało się z moimi rodzicami.

– Wiem, że zabiłeś swojego ojca…

– I jestem pewien, że słyszałaś, co stało się mojej matce. Ludzie gadali o tym, jak o pierdolonej plotce. To było obrzydliwe.

Hermiona wzięła powolny łyk swojej letniej herbaty.

– Masz rację, ludzie o tym mówili. Ale prawda w plotce jest zawsze mglista. Słyszałam kilka różnych wersji tego, co się stało. Chciałabym wysłuchać prawdziwej wersji, od ciebie, ale jeśli rozmawiając o tym, czujesz się niekomfortowo, zrozumiem.

Draco opuścił głowę i wypuścił powietrze, tworząc zmarszczki na powierzchni swojej whisky. Nigdy tak naprawdę nikomu nie opowiadał o szczegółach tego, co stało się z jego matką. Blaise i Teo zadawali pytania, a on odpowiadał monosylabami, nigdy nie ujawniając detali, ponieważ łatwiej było zamknąć te wydarzenia w kącie swojego umysłu i tam to zostawić, zbierające pajęczyny. Tak, jak bożonarodzeniowe dekoracje Granger zbierały pajęczyny na strychu jej rodziców. I tak jak swoje dekoracje, Granger wyciągała te wspomnienia z ukrytych miejsc.

Wreszcie zdołał wykrzesać z siebie odrobinę wysiłku i wziąć łyka swojego drinka.

Tak właściwie, to Granger mogła to zrozumieć. W końcu Granger cierpiała w podobny sposób, co jego matka. Tak, Granger mogła zrozumieć. I poważnie, czy nie tego wszyscy pragną? Żeby ktoś ich zrozumiał?

– Okej – powiedział. – Pamiętasz, co Bellatriks zrobiła ci w moim domu?

Hermiona się skrzywiła.

– Tak, pamiętam.

– I trwało to ile? Może pół godziny? – Zmarszczył brwi, kiedy uciekła spojrzeniem. – Nie próbuję trywializować tego, co ci się stało, Granger. To szczere pytanie.

– Tak… zgaduję, że trwało to jakieś pół godziny. Czas stał się wtedy… dosyć zniekształcony.

– I jakie to uczucie?

– To najgorsza rzecz, jaka mnie spotkała – odpowiedziała bez wahania. – Ból… Tego nie da się porównać do niczego innego, ale wyobrażam sobie to jak palenie żywcem tylko od środka.

Draco wlał do gardła pozostałości swojego drinka.

– Cóż, wyobraź sobie żyć z tym bólem przez dwa tygodnie. Od rana do nocy, wyobraź sobie palić się żywcem tylko od środka przez czternaście pierdolonych dni. To zrobili mojej matce.

Hermiona otworzyła oczy z zaskoczenia.

– Czternaście.

– Tak – potwierdził. – Kiedy Voldemort zdał sobie sprawę, że skłamała na temat śmierci Pottera, zmusił ją, żeby za to zapłaciła. Voldemort, Bellatriks, Rudolf, Fenrir i kilkoro innych torturowało ją na zmianę.

– Gdzie byłeś, kiedy to się działo?

– Związany w lochach.

– Więc skąd wiesz…

Jej krzyk – syknął, nienawidząc bólu, który wybrzmiał w jego głosie. – Zabrali mnie też kilka razy na górę, żebym to oglądał. I zmusili mnie, żebym patrzył, kiedy Bellatriks ją zabiła.

– Och… Draco…

– I wiesz, co robił przez cały ten czas mój ojciec? – wypluł to z siebie, zaciskając zęby. – Nic. Nawet jednej pierdolonej rzeczy. Po prostu pozwolił im ją wyniszczać. Pozwolił zabić moją matkę. Jego żonę. Nie zrobił nic, żeby zabrać mnie z lochów, przynieść mi jedzenie albo… cokolwiek, kurwa! Pozwolił nas zrujnować i dlatego go zabiłem. Ponieważ go kurewsko nienawidziłem.

– Draco…

– I każdy próbuje nie zmieniać się w swoich rodziców, ale zawsze jakaś ich cząstka jest w tobie, prawda? Więc kiedy nienawidzisz jednego ze swoich rodziców, nienawidzisz fragmentu siebie. A kiedy zabijesz jedno ze swoich rodziców… mimo wszystko zabiłbym go ponownie. Bez wahania.

Wciągając ostro powietrze po tym wywodzie i stukając palcami w szklankę, ze zdecydowaniem wlepił spojrzenie w swoje lekko drżące dłonie i próbował je uspokoić. Jeszcze nie był gotowy, żeby spojrzeć na Granger. Granger i jej wielkie, brązowe oczy. Wielkie, brązowe, niewinne oczy. Mógłby się w nich zgubić.

– Jak stamtąd uciekłeś? – zapytała.

– Blaise – odparł. – Kiedy Śmierciożercy zajęli się rozdzieraniem na strzępy Liverpoolu, Blaise pojawił się z jednym ze swoich skrzatów domowych i zabrał mnie stamtąd. Zabrał mnie stamtąd, a kiedy kryjówka Moody’ego spłonęła do gołej ziemi, ja go nie zabrałem!

Warknął w furii i zerwał się z miejsca, rzucając szklanką w przeciwległą ścianę. Jego klatka piersiowa unosiła się wściekle, kiedy odłamki i whisky spływały na podłogę.

– Nic nie zrobiłem! Tak jak pierdolony Lucjusz, nic nie zrobiłem!

Opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Nie chciał, żeby Granger go takiego widziała. Nie chciał, żeby ktokolwiek go takiego widział. Głupiego i z wyeksponowanymi uczuciami, część jego chciała, żeby zostawiła go samego, ale druga część pomyślała, że może potrzebować jej obecności. Kiedy usłyszał skrzypienie krzesła na podłodze, jakimś cudem przyniosło to zarówno ulgę, jak i rozczarowanie, ale potem dźwięk jej cichych kroków wydawał się coraz bliższy i poczuł jej małe dłonie na swoich ramionach. Nachyliła się do niego, przyciskając klatkę piersiową do przerwy pomiędzy jego łopatkami, z brodą opartą na czubku jego głowy. Była jak koc – ciepła. Zawsze ciepła.

– Nie jesteś swoim ojcem – wyszeptała, schylając głowę tak, że jej usta znalazły się przy jego uchu. – Jesteś jedną z najodważniejszych osób, jakie znam…

Zakpił, wciąż ukryty w dłoniach.

– Gówno prawda…

– Nie, przysięgam. Uważam, że jesteś niesamowicie odważny.

Jej ręce opadły, sunąc w dół po jego ramionach, dopóki nie zatrzymały się na łokciach, gdzie opuszkami palców zaczęła kreślić kojące okręgi na jego skórze. Podobało mu się to uczucie. Bardzo. Wróciła dłońmi do jego ramion, zaczynając je masować i ugniatając spięte mięśnie wystarczająco mocno, żeby przyniosło to efekt, ale również na tyle delikatnie, żeby przypominało przyjemność. Westchnięcie wyrwało się z jego ust, zanim mógł się powstrzymać, odchylił się do tyłu, podążając za jej dotykiem i zabierając dłonie z twarzy. To też mu się podobało. Gniew ulatniał się z niego powoli jak dym, zamknął oczy. Możliwe, że była to zasługa kilku szklaneczek whisky, które wypił w przeciągu paru ostatnich godzin, a może chodziło o starania Granger, ale nie czuł się tak zrelaksowany od długiego czasu. Bardzo długiego czasu.

– Chciałabym… – wymamrotała Hermiona niepewnie. – Chciałabym, żebyś mógł zobaczyć w sobie to, co ja w tobie widzę.

– Twoja percepcja jest rozmyta przez optymizm.

– A twoja zaciemniona przez pesymizm.

Zamruczał pod nosem:

– Masz całkiem zręczne dłonie, Granger.

– Dziękuję.

Otworzył szeroko oczy. Zaszła zmiana w tonie jej głosu. Małe, nerwowe szarpnięcie, jakby zapomniała przełknąć. Znów znaleźli się w tamtym pokoju; i to coś. Prawie namacalny moment oczekiwania, co się wydarzy. To ponownie umiejscowiło się pomiędzy nim i Granger, czekając, aż któreś z nich zda sobie z tego sprawę i coś zrobi. Wstrzymywał oddech, dopóki jego mózg nie krzyknął pierdolić to, a potem zerwał się z miejsca i obrócił się tak, aby znaleźć się z nią twarzą w twarz. Wpatrywał się w jej lekko zaskoczoną minę, zatrzymując się na zarumienionych policzkach nakrapianych śladami piegów, a potem opuścił wzrok do odrobinę rozchylonych ust.

Była dużo bliżej niż wtedy w czytelni, miesiąc temu. Wymagało to tylko jednego kroku i jej nos uderzyłby w jego brodę, a wtedy jeśli schyliłby odrobinę głowę… powieki Granger opadły, jej rzęsy zatrzepotały lekko, jakby czekała, aż coś się wydarzy. Czekała, aż to się wydarzy. I naprawdę tego pragnął. Pragnął zrobić ten krok, pochylić głowę i po prostu… to zrobić.

Ale tym razem to Hermiona przerwała, zanim cokolwiek mogło się zdarzyć.

Cofnęła się raptownie i prawie potknęła, posyłając mu długie, wykalkulowane spojrzenie i Draco nie śmiał nawet drgnąć. Ponownie – przyniosło to zarówno ulgę, jak i rozczarowanie, kiedy kolejny raz ten prawie wypadek uciekł mu przez palce. Granger potarła o siebie złączone razem wargi i zerknęła na Ognistą Whisky stojącą na stoliku, zanim znów spojrzała na niego.

– Dużo wypiłeś.

Wysunął język, żeby zwilżyć swoje wyschnięte usta.

– Zgadza się.

Rzeczywiście, wypił dużo – prawie połowę butelki – ale czuł, że kontroluje sytuację. Za bardzo kontroluje sytuację. Chciał być spontaniczny, chciał uciszyć jej zarzuty swoimi ustami, ale tego nie zrobił. Nie mógł. Przeszłość zmieniła go w mężczyznę, który już zawsze będzie rozważał konsekwencję swojego każdego działania. Nie był pewien, jakie konsekwencje czekały go za pocałunek z Granger, ale to jedynie sprawiło, że poczuł się onieśmielony i miał złe przeczucia. Nie lubił niepewności.

– Powinnam iść spać – wymamrotała Hermiona. – Dobranoc.

Minęła go, ocierając się swoim udem o jego, na co Draco zacisnął zęby. Czekał, dopóki nie odejdzie, zanim oparł się o stół, wbijając palce w jego powierzchnię tak mocno, że przez chwile pomyślał czy mebel nie rozpadnie się w drzazgi pod jego opuszkami. Chciał się spoliczkować z rozmaitych, sprzecznych powodów, ale po prostu wypuścił ciężko powietrze i potrząsnął głową, bijąc się z myślami.

Bitwy, wszędzie bitwy i nawet chwili, żeby pomyśleć.

.

—————————

.

Draco tonął.

Wrzawa bitwy brzmiała tępo, jakby miał zatkane uszy, więc wiedział, że musi znajdować się pod wodą. Jednak czuł się zbyt oderwany, żeby cokolwiek z tym zrobić. Powoli na powrót uniósł powieki i skonfrontował się z brązowym światem. Zaczęły szczypać go oczy i właśnie to uczucie pobudziło go do działania. Podciągnął swoje ciało i z westchnieniem ciężko zaczerpnął powietrza,  płuca miał zanieczyszczone i obolałe od wysiłku. Wypluł z ust grudki błota, ale przenikliwy smak kurzu pozostał na jego języku i pomiędzy zębami, mieszając się z krwią.

Z mętnego bajora patrzyło na Draco jego własne odbicie. Ze skroni sączyła się krew, bo potężne zaklęcie Macnaira wystrzeliło prosto w jego głowę, a lewe ramię prawie na pewno było złamane od wcześniejszej potyczki z Dołohowem.

Draco nie radził sobie dzisiaj za dobrze.

Kompletnie.

Klątwy wszystkich najlepszych i najbardziej doświadczonych popleczników Voldemorta zdawały się być dzisiaj skierowane konkretnie na niego, krążąc wokół jak sępy.

Kiedy próbował stanąć na nogi, obezwładniający atak nudności ściągnął go z powrotem na kolana. Oddech wymiotów pozostawał w tyle jego gardła, w głowie mu się kręciło i pulsowało w rytm uderzeń serca, a otoczenie się rozmywało. Warknął z determinacją i zamrugał kilka razy, licząc, że cienie zmienią się w kształty. Kiedy świat znów stał się wyraźny, w pierwszej kolejności przeskanował okolicę w poszukiwaniu Granger.

Tym razem nie znalazł ku temu żadnego konkretnego powodu; nie była chora ani ranna z tego, co jak dotąd wiedział. Najwyraźniej to po prostu coś, co teraz robił. Jak instynkt.

Nigdzie nie mógł jej dostrzec.

Kurwa.

Nagle zalała go fala paniki, zmusił się do wstania, obracając głowę w lewo i w prawo i polując na Granger pośród migających zaklęć. Minęło ledwie pięć sekund, zanim kolejny Śmierciożerca do niego dopadł. Całe szczęście, był to jakiś nowicjusz i Draco, nawet ze swoją zranioną ręką, szybko sobie z nim poradził. Jego wzrok znów wędrował po ziemi.

Pole bitwy było inne niż do tego przywykł. Zazwyczaj walczyli na szerokich, otwartych terenach, ale dzisiejszej nocy znaleźli się na ziemiach Opactwa Netley, ruin klasztoru w Hampshire. Zniszczony budynek zapewniał ludziom kryjówkę i rzucał dezorientujące cienie na trawę, sprawiając, że Draco, wciąż z zawrotami głowy, miał problem z rozróżnieniem kształtów.

Gdzie, do kurwy, jest Granger?

Ignorując ból atakujący ramię i gorącą krew sączącą się ze zranionej głowy, Draco podbiegł do klasztoru i wtedy… Kurwa. Serce zabiło mu nierówno, kiedy zerknął na ciało z brązowymi, pokręconymi włosami leżące na ziemi, ale kiedy podszedł bliżej, zdał sobie sprawę, że była to Fay Dunbar – miała szeroko otwarte oczy i sine wargi. Zastanawiał się z roztargnieniem, czy powinien się czuć winny z powodu ulgi, która pojawiła się, gdy zdał sobie sprawę, że to nie Granger. Nie powinien pozwalać sobie na takie rozkojarzenie.

 Zaklęcie, które uderzyło go w bok rozcięło mu skórę tuż pod żebrami, wydał z siebie pełne agonii warknięcie, kiedy upadł na ziemię, roztrzaskując sobie ramię o stos cegieł. Z obiema rękami zranionymi tak, że nie mógł nimi ruszyć i różdżką poza swoim zasięgiem, wiedział, że miał kłopoty.

I wtedy zrobiło się znacznie gorzej.

Kiedy znajoma sylwetka Bellatriks górowała nad nim, z różdżką drwiąco wycelowaną w jego klatkę piersiową, Draco zaklinał siebie, żeby nie panikować. Och, po prostu idealnie. Kurewsko fantastycznie. To było prawie poetyckie, że los postawił go w takiej sytuacji; bezbronnego, bez różdżki i na łasce swojej psychopatycznej ciotki.

– No, no, no – zaszczebiotała Bellatriks. – Czy to mój ulubiony siostrzeniec?

– Jestem twoim jedynym, pierdolonym siostrzeńcem, ty szajbusko.

– I w dodatku takim rozczarowaniem. – Uśmiechnęła się, pokazując mu swoje krzywe zęby. – Zupełnie jak twoja matka.

– Nie mów o mojej matce! – splunął. – Nawet się, kurwa, nie waż…

– I tak jak twoja matka, umrzesz jako zdrajca. – Jej oczy drgnęły z sadystyczną radością. – Sprawdźmy, czy będziesz błagał o życie tak jak ona. Crucio.

Miał kwas w żyłach, ogień we krwi, noże w skórze. Tylko ból, ból, ból, kurwa, wszędzie. Zdołał unikać Klątwy Cruciatus przez całe swoje życie i zawsze zastanawiał się, jakie to uczucie, ale zaklęcie okazało się zdecydowanie gorsze, niż mógłby sobie wyobrazić.

Granger miała rację.

To jak palenie żywcem od środka. Powoli.

Kiedy ustało, dyszał ciężko, starając się odzyskać zmysły. Próbował przemówić, ale struny głosowe odmówiły mu posłuszeństwa. Każdy cal ciała wydawał mu się potłuczony i wrażliwy. Pomyślał, że to bardzo okrutne zagranie ze strony przeznaczenia; mieć ohydne, obłąkane spojrzenie Bellatriks wbite w siebie, kiedy leżał na łożu śmierci. Wstrzymując oddech, przygotowywał się na nieuniknione.

– Wiesz – powiedziała Bellatriks. – Tak mnie kusi, żeby to przeciągnąć i potorturować cię jeszcze odrobinę, tak jak zrobiłam to z twoją matką, ale potrzebują mnie gdzie indziej. – Przekręciła różdżkę. – Słodkich snów, mały siostrzeńcu.

Avada Kedavra.

Draco czekał; czekał aż ból ustanie albo ciemność okryje go całunem, ale nic się nie wydarzyło. Zamiast tego, obserwował z całkowitym podziwem, jak zielone światło otacza Bellatriks i wtedy te obłąkane oczy uciekają w tył czaszki, a jej ciało wiotczeje. Dopiero gdy usłyszał tąpnięcie o ziemię jej martwego ciała, odważył się znów wziąć oddech. Przekręcił głowę na bok, żeby odkryć, kto uratował mu życie. Zobaczył ją; z poszarzałą twarzą, otwartymi ustami i różdżką drżącą w uścisku.

Granger wyglądała na tak oszołomioną, jak on się czuł.

Ale wtedy wydawała się z tego otrząsnąć i była… znowu Granger, wyraz jej twarzy był spokojny a ruchy płynne. Próbował się odezwać, ale wszystko, co opuściło jego usta to niezrozumiałe, gardłowe dźwięki, zresztą i tak nie miał pojęcia, co zamierzał powiedzieć. Dlatego po prostu ją obserwował, wlepiając w nią wzrok, kiedy podeszła do jego boku i opadła na kolana.

– Niech to szlag – wymamrotała do siebie. – Nie wyglądasz najlepiej, Malfoy.

Przebiegając skoncentrowanym wzrokiem w górę i w dół jego ciała, Hermiona sięgnęła za siebie i przeszukała swoją torebkę, wyciągając z niej małą, w połowie pustą fiolkę zielonego płynu. Wyciąg z Dyptamu, jak zgadywał Draco. Drasnęła palcami ranę na jego boku i wylała na to miejsce resztkę zawartości fiolki, wcierając ją lekko. Bolało, ale wydawało się ledwie uszczypnięciem w porównaniu do jego pierwszego doświadczenia z Klątwą Cruciatus. Jednak wciąż, zduszone jęknięcie zawibrowało mu w gardle, kiedy mikstura zaczęła zszywać rozcięte ciało, Hermiona uniosła wolną rękę, żeby pogłaskać go po policzku.

– Przepraszam – wyszeptała. – Za sekundę pieczenie ustanie. Chce się upewnić, że będziesz wystarczająco sprawny, żeby przetrwać podróż Świstoklikiem.

Coś w jego umyśle pękło i zachłysnął się powietrzem. Pierwsza myśl, która pojawiła się w jego głowie była przedziwna, krzywdząca i całkowicie pełna hipokryzji, ale nic nie mógł na to poradzić. Wiedział, że był zbyt ranny, żeby dalej walczyć, ale nie chciał ich opuszczać. A konkretnie, nie chciał opuszczać jej. Nie tutaj. Nie, kiedy wciąż trwała bitwa.

Chciał mieć na nią oko, chciał zostać blisko – była to niesamowicie absurdalna myśl. Jaką ochronę mógłby jej zapewnić w obecnym stanie? I tak wydawało się, że wszystko z nią w porządku. Z pewnością lepiej niż z nim. Poza niewielkim rozcięciem na podbródku, wyglądała na zupełnie nietkniętą.

Niemniej jednak niechęć odbiła się rykoszetem w jego umyśle jak Urok Wrzasku i, jakimś cudem, zdołał wymusić wystarczająco siły ze swojego ramienia, żeby unieść je i chwycić dziewczynę za nadgarstek.

– Nie… nie odsyłaj mnie – wychrypiał.

Hermiona zmarszczyła brwi.

– To nie czas na twoją dumę, Draco.

Nie chodziło o dumę; właściwie to wręcz przeciwnie. Chodziło o nią.

Próbował znów się odezwać, ale jej szybkie dłonie zapętliły Świstoklik wokół jego szyi, zanim słowa uformowały się na jego języku. Uwalniając rękę z jego uścisku, ponownie delikatnie pogłaskała go po policzku, a potem aktywowała Świstoklik.

.

—————————

.

Draco siedział sam w kuchni, usadowiony na swoim zwykłym miejscu.

Był wściekły; tak bardzo, że cienka warstwa potu świeciła na jego czole, a knykcie pobielały, przybierając barwę prawie tak jasną jak księżyc.

Nie do końca rozumiał, dlaczego tak właściwie był zły, a to najcięższy do udźwignięcia typ gniewu. Nieobliczalny, gorący rodzaj złości, która rozrywała go bez żadnej kontroli, jak liść rzucony na ulicę przez wiatr. Rodzaj złości, która doprowadzała do łez i sprawiała, że twoje ciało drży. Rodzaj złości tak destrukcyjnej, drapiącej i wszechobecnej, że aż raniła.

Nie miał odwagi się poruszyć, nie ufając, że zachowa spokój i opanowanie w swoich działaniach. Najmniejsza rzecz, jak mucha bzycząca nad uchem, mogłaby go wyprowadzić z równowagi i doprowadzić do tego, że rozbiłby każdy talerz i każdą szklankę w tej kuchni. Tej kuchni. Tej pierdolonej kuchni. Naprawdę powinien był znaleźć inną lokalizację, którą mógłby nazwać bezpieczną przestrzenią, po tym, jak Granger zaczęła pojawiać się przez te wszystkie miesiące. Wtedy, być może, nie siedziałby tu teraz gotowy, żeby eksplodować. Gotowy, żeby uderzać, kopać, bić, łamać wszystko i wszystkich.

Poza nią, najwyraźniej.

Ponieważ mógł usłyszeć jej zbliżające się kroki; mógł usłyszeć lękliwe, ciche tup, tup, tup, kiedy jej stopy uderzały o podłogę na korytarzu, a jednak tylko zamknął oczy. Pierwszą rzeczą, którą poczuł, było szarpnięcie strachu; ten dziecinny napływ zdenerwowania, kiedy znajdziesz się zbyt blisko swojej sympatii albo kogoś, kogo skrzywdziłeś. Jego serce waliło jak młotem, a kręgosłup przyciągnął uwagę napinając się i prostując jak tablica. Ale wtedy jego puls się wyrównał i znów poczuł wściekłość. Nie na nią. Na nic.

Kiedy drzwi się otworzyły, wstrzymał oddech, obserwując jak spacerem wchodzi do kuchni. Odziana w parę luźnych spodenek od piżamy i koszulkę, wyglądała tak jak zwykle, z wyjątkiem opatrunku na swoim lewym ramieniu i ciemnoszarego siniaka na policzku.

Jego gniew trochę osłabł.

Zebrała włosy w kucyk i Draco odkrył, że z jakiegoś powodu wpatruje się w jej wyeksponowaną szyję, zafiksowany na punkcie napinających się mięśni, kiedy przełknęła. I wtedy odnalazł jej oczy; bogate, brązowe i smutne. Niewymownie smutne – i nagle znów był wściekły. Absolutnie rozjuszony. Kompletnie rozwścieczony.

Nawet nie dał jej szansy, żeby usiadła, kiedy zerwał się ze swojego krzesła.

– Co, DO KURWY, sobie myślałaś, Granger? – wrzasnął.

Hermiona drgnęła i cofnęła się o krok, minę miała zaniepokojoną i ostrożną.

– O czym ty mówi…

– Wiesz, o czym mówię! O Bellatriks!

– Jesteś zły, ponieważ uratowałam ci życie? – zapytała Hermiona z niedowierzaniem. – To dlatego jesteś zły?

Draco zawahał się, zgrzytając zębami tak mocno, że jeden mógł się ukruszyć.

– To nie…

– Jak śmiesz?! – krzyknęła. Eksplodowała. W ciągu sekundy jej policzki stały się czerwone a źrenice rozszerzyły się do tego stopnia, że oczy wyglądały na czarne. – Jak śmiesz, do cholery?! Przyszłam tu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, a ty masz czelność na mnie krzyczeć? Za to że ci pomogłam? Kim ty, do diabła, myślisz, że jesteś?

– Cholera jasna, Granger, nie jestem wściekły, bo uratowałaś mi życie! Nie jestem szurnięty!

– Więc jaki masz problem?!

– Że ją, kurwa, zabiłaś!

Hermiona zamknęła usta, a wzrok wlepiła w przeciwległą ścianę.

– I? Ty zabiłeś Alecto. Zabiłeś czternaścioro ludzi…

– Ale ty nie zabiłaś nikogo – powiedział, tym razem ciszej. – A przynajmniej do wczoraj.

– Do czego konkretnie zmierzasz? – zapytała, krzyżując ramiona na piersi. – Jak dobrze pamiętam, byłeś zbulwersowany, kiedy powiedziałam ci, że nigdy nikogo nie zabiłam…

– Nie byłem zbulwersowany.

– A właśnie, że byłeś! I teraz, kiedy zabiłam Bellatriks, prawdopodobnie jedną z najbardziej nikczemnych osób, jakie kiedykolwiek żyły, a robiąc to, przy okazji uratowałam ci życie, ty wciąż jesteś zbulwersowany!

– Nie, nie – powiedział, warcząc z frustracji. – To nie jest przyczyna!

– Więc jaka jest, do diabła, przyczyna? Pleciesz bez sensu!

– Nie rozumiesz!

Wypuściła niecierpliwy oddech i krzyknęła.

– Cóż! Może, gdybyś spróbował mi to wyjaśnić…

– NIE CHCE BYĆ W TWOICH KOSZMARACH!

Szok, który uderzył Hermionę w brzuch, okazał się tak intensywny, że jej kolana zadrżały i w oczach pojawiły się łzy. Głos Draco był tak… zbolały, że tak naprawdę nie wiedziała, co, z wyjątkiem gapienia się na niego, mogłaby zrobić, podczas gdy on wziął kilka głębokich oddechów. Z twarzą wykrzywioną nerwową miną i ciałem tak napiętym, że zastanawiała się, czy mógłby roztrzaskać się jak szklanka, wyglądał zarówno nieprzewidywalnie, jak i bezbronnie.

– Ja… co?

Wplatając swoje drżące palce we włosy, Draco wypuścił powietrze tak mocno, że musiało go to zaboleć.

– To cię, kurwa, nawiedza, Granger – wymamrotał. – W nocy, w dzień… to cię nigdy nie opuszcza. I z jakiegoś powodu, twój umysł zawsze zabiera cię z powrotem do twojego pierwszego morderstwa, a ty… – urwał, wpatrując się w podłogę. – Wiesz, dlaczego zabiłem swojego ojca.

Przytaknęła nerwowo.

– Ponieważ nie pomógł twojej matce.

– Dokładnie. Moja matka była przyczyną stojącą za moim pierwszym morderstwem i za każdym razem, kiedy kogoś zabijam, niezależnie od okoliczności, widzę ją. Pojawia się w mojej głowie. Zawsze tam jest. Jak duch.

– Nie rozumiem – wyszeptała Hermiona. – Dlaczego mi to mówisz?

– Bo skoro zabiłaś Bellatriks przeze mnie, to ja jestem twoim duchem – odparł. – Czy teraz rozumiesz? Będę w twoich koszmarach. Pomyślisz o mnie, jeśli albo kiedy ponownie zabijesz. Na stałe będę w ciemnych zakamarkach twojego umysłu, o których wolałabyś zapomnieć, a nie tego, kurwa, chcę! Nie chcę, żebyś zaczęła mną gardzić!

– Nie gardzę tobą. Nie mogłabym…

– Za każdym razem, kiedy na mnie spojrzysz, przypomnę ci te mdłości, które poczułaś, jak zabiłaś Bellatriks. Przypomnę ci o tym każdego dnia. Za każdym razem, kiedy na mnie spojrzysz, będzie ci niedobrze.

– Patrzę na ciebie teraz i jedyne, co czuję to… – Głos Hermiony zanikł, przygryzła dolną wargę. – Zdecydowanie nie czuję mdłości.

Draco prychnął cynicznie.

– Poczujesz. Prędzej czy później.

– A zresztą od kiedy dbasz o to, jakie mam o tobie zdanie?

Na krótko, ale wyraźnie, na twarzy Draco odmalowało się urażenie, ale zniknęło tak szybko, że Hermiona ledwie miała szansę to przyswoić. 

– Nie rób tak, Hermiono.

Cisza trwała przez jedną, długą minutę, obie pary oczu były spuszczone.

– Cóż, nie wiem, co chciałbyś, żebym powiedziała, Draco. – Zmarszczyła brwi. – Podczas naszej dyskusji o Klątwie Uśmiercającej byłeś absolutnie krytyczny wobec faktu, że nikogo nie zabiłam, a kiedy to zrobiłam, każesz mnie za to.

– Podczas naszej dyskusji byłaś ewidentnie zaniepokojona moralnymi konsekwencjami. – Zacmokał językiem. – To dla ciebie ważne.

Hermiona wzruszyła ramionami.

– Są rzeczy ważniejsze.

Po tym komentarzu, jego spojrzenie wystrzeliło w jej kierunku jak pocisk i musiała ciężko ze sobą walczyć, żeby zachować spokój. Krew rozgrzała jej policzki i klatkę piersiową, kiedy się tak wpatrywał, ale zignorowała ciepłe mrowienie i nagłą potrzebę przestąpienia z nogi na nogę. Jego oczy pociemniały i błądziły leniwie, w połowie ukryte pod powiekami, a po drgnięciach ust zgadywała, że żuł wnętrze swojego policzka – coś, co robił tylko wtedy, gdy poczuł niekomfortowy niepokój. Jak tamtej nocy w czytelni i potem tej w kuchni.

Te dwie okazje, które tak naprawdę nie okazały się wcale okazjami, były znaczące. Jak książka bez konkluzji, te dwie noce pozostawiły ją łaknącą czegoś, chociaż nie wiedziała czego. Nie była nawet pewna, czy Draco dręczyły podobne myśli, a jego słabość do Ognistej Whisky wcale nie pomagała. Niemniej jednak, podczas tych dwóch nocy bez zakończenia jego usta drgnęły w ten sam sposób, w który drgały teraz.

– Powiedziałeś, że czekam na swój zapalnik – wymamrotała. – Możliwe, że… zobaczenie cię w niebezpieczeństwie było moim zapalnikiem.

Potrząsnął głową.

– Wolałbym, żebyś nie posłuchała ani jednego słowa, które powiedziałem tamtej nocy.

– Nie sądzę, żeby to robiło różnicę, naprawdę. To nie tak, że myślałam o naszej rozmowie, zanim zadziałałam. Po prostu to zrobiłam. To był… – Westchnęła. – Instynkt.

Podszedł do niej o krok, bez prawdziwej intencji, żeby to zrobić. Zwyczajnie chciał być odrobinę bliżej, żeby lepiej rozpoznać jej oczy w słabym świetle, może nawet dostrzec te wielokolorowe plamki na jej tęczówkach. Korciło go, żeby zrobić kolejny krok naprzód, ale przekonał siebie, że nie powinien, błądząc w swojej głowie w poszukiwaniu czegoś, co mógłby powiedzieć. Sytuacja desperacko wołała o słowa, ale wszystko, co prezentowało się na podium jego umysłu, wydawało się naiwne albo bezużyteczne.

Merlin wiedział, dlaczego zdecydował się zwerbalizować akurat te konkretne słowa, ale wylały się z niego, zanim zdołał je powstrzymać.

– Ciężko mi uwierzyć, że zobaczenie mnie w niebezpieczeństwie sprowokowało cię do użycia Klątwy Uśmiercającej, podczas gdy zobaczenie Weasleya w zagrażającej życiu sytuacji nie wystarczyło.

Usłyszał szczyptę zazdrości w swoim tonie i prawie przewrócił na to oczami. Naprawdę, jego komentarz był niedorzeczny. Doskonale wiedział, że Weasley i Granger mieli jakieś siedem lat temu romantyczną relację, która przetrwała ledwie cztery miesiące. Byli przyjaciółmi i nikim więcej. Wiedział o tym. Żadna przeciwna myśl nie miała nawet miejsca, do teraz.

Pierdolony idiota.

– Co? Więc myślisz, że zabiłam Bellatriks tylko po to, żebyś mógł mieć o mnie lepsze zdanie? – zapytała, znowu zła. – Wierzysz, że jestem aż tak niestała? Że tak łatwo zmieniłabym się po naszej rozmowie i poszła na kompromis w kwestii swoich poglądów moralnych?

Kurwa.

Draco chciałby, żeby podłoga zmieniła się w ruchome piaski.

– Nie. Nie. Cholera, Granger, ja nie…

– Tak, zabiłam kogoś! – krzyknęła, wymachując rękami ze wzburzeniem. – Tak, to mój pierwszy raz! I tak, po wszystkim poczułam się… obrzydliwie! Jak ścierwo! Ale cieszę, że z tych mdłości, bo to znaczy, że jestem człowiekiem. I cieszę się, że to zrobiłam, bo w innym wypadku, mogłoby cię tutaj nie być. I nie mogłabym znieść…

Zamilkła i Draco żałował, że to zrobiła.

– Co? – zapytał.

– Ja… – zaczęła cicho, ale wtedy wypuściła powietrze i objęła się ramionami. – Chrzanić to! Chcesz wiedzieć, co przemykało przez moją głowę, zanim zabiłam Bellatriks? Chcesz wiedzieć, co sobie myślałam, kiedy zobaczyłam, że była gotowa cię zabić?

Podeszła do niego o kilka kroków. Teraz mógł policzyć plamki.

– Przysięgam – kontynuowała – że zabrzmię teraz jak straszna idiotka, ale nie dbam o to! Byłam przerażona, kiedy pomyślałam, że ona cię zabije! I nie dlatego, że twoja śmierć byłaby druzgocąca. Oczywiście, że by była, ale pomyślałam… Pomyślałam…

– Mów dalej.

– Pomyślałam… że nie będę miała okazji, żeby się przekonać, czy… Posłuchaj, być może to dzieje się tylko w mojej głowie i jeśli tak, poradzę sobie z tym, ale czuję, że w ciągu ostatnich kilku tygodni… coś pojawiło się między nami. Jakby… i-iskra, czy coś w tym stylu.

Kiedy paplała niezdarnie, jąkając się przy tym, jej oczy wędrowały pomiędzy nim a podłogą.

– Czuję, jakbyśmy byli na krawędzi czegoś, co mogłoby się zdarzyć – powiedziała cicho. Nerwowo. – Czuję, jakbyśmy chodzili na paluszkach wokół tej… rzeczy i kilka razy pomyślałam, że do czegoś dojdzie i ja… pamiętam to przerażenie, że nigdy się nie dowiem, co mogłoby się między nami wydarzyć, jeśli zginiesz. To był mój zapalnik.

Wyraz twarzy Draco się nie zmienił, ale wszystko inne już tak. Rytm uderzeń jego serca, powietrze w pokoju, jego świat. Wszystko. W ciszy, która nastała po jej wyznaniu, zdał sobie sprawę, że liczy plamki.

Cztery, pięć, sześć

– Zamierzasz coś powiedzieć? – zapytała Hermiona, niecierpliwie wybijając palcami rytm na swoim udzie. – Cokolwiek?

Żadne słowa do niego nie przyszły. Tak, jakby jego znajomość języka angielskiego została zdezintegrowana, więc po prostu dalej liczył.

Osiem, dziewięć, dziesięć

– Więc będziesz zwyczajnie stał i nic nie mówił – powiedziała Hermiona, zaciskając usta. – Wiesz co, w porządku. Najwidoczniej się myliłam.

Zaczęła iść w kierunku drzwi, ale musiała go minąć, żeby tam dotrzeć. Poruszała się jak płatek śniegu szarpany na wietrze; chaotycznie, a jednak elegancko, desperacko chcąc dotrzeć tam, gdzie zmierzała. Kiedy się zbliżała, nadal liczył.

Jedenaście, dwanaście, trzynaście

Już prawie znalazła się u jego boku, gotowa, żeby przemknąć obok niego.

Czternaście.

Jego dłoń wystrzeliła i otoczyła jej nadgarstek, prawdopodobnie odrobinę ciaśniej, niż to konieczne, ale nie wydawała się czuć przez to niekomfortowo. Przekręcając głowę na bok, spojrzał w dół i skonfrontował się z jej wściekłym wyrazem twarzy, ale mógł odnaleźć w nim też ślady obawy i oczekiwania, jeśli przyglądał się wystarczająco dokładnie. A przyglądał się wystarczająco dokładnie. Patrzył na nią tak, jak nigdy nie patrzył na nic ani na nikogo, wyrył ją w swojej pamięci.

– Nie myliłaś się – powiedział.

Hermiona zamrugała.

– Co?

– Powiedziałaś, że się myliłaś, a ja ci mówię, że nie. W związku z tym, co powiedziałaś.

Wypuściła powietrze, jakby przyjęła cios w brzuch i zniżyła głowę, osłaniając oczy rzęsami. Nie podobało mu się to. Nie widział plamek. Wsunął palec wskazujący pod jej podbródek i z powrotem uniósł jej głowę. Właściwie nie planował niczego więcej poza tym gestem. I choć teraz wydawało się to tak dziwne, naprawdę chciał zwyczajnie zobaczyć jej oczy. Ale był tu teraz, trzymał jej twarz i umierał z pragnienia, by ją pocałować. Ta chwila tego wymagała. Żądała wręcz.

Spotkali się w połowie drogi; Hermiona wspięła się na palce, a Draco się schylił. Podobało mu się to, ile niższa od niego była. Ich wargi się złączyły i jak to pierwszy pocałunek pomiędzy dwojgiem zdenerwowanych, ale gorliwych młodych dorosłych, był delikatny. Badawczy. Ostrożny. Ciekawski. Powolny. Draco pracował nad pogłębieniem pocałunku, przyciskając do niej mocniej usta i trącając jej język.

Tak lepiej.

Teraz pocałunek wydawał się bardziej przypominać ich – był celowy i wyzywający.

Jeśli istniała jedna rzecz, której Draco nauczył się o całowaniu to to, że nie istniało coś takiego jak zły pocałunek. Albo dobry, skoro już o tym mowa. Chodziło po prostu o parę ludzi, którzy dzielili niesamowite pocałunki, jakby ich usta zostały specjalnie stworzone do tego, żeby się spotkać i zetknąć. Pocałować.

Draco zdecydował, że on i Granger byli jedną z tych par. To po prostu… działało.

Kiedy pocałunek dobiegł końca, odsunęła się, a on intensywnie analizował wyraz jej twarzy, poszukując jakiejkolwiek wskazówki albo podpowiedzi co do tego, jak się czuła. Ku jego zmieszaniu, jej oczy rozszerzyły się i błyszczały z zaintrygowaniem, a ona sama pocierała złączonymi ze sobą wargami, progrążona w myślach. Wyglądała tak jak wtedy, gdy zmaga się z rozszyfrowywaniem run; zawsze skupiona i dociekliwa. I normalnie, to było w porządku. Nawet tego oczekiwał. Ale po tym, co właśnie się stało, jej refleksyjna mina była niepokojąca.

– Co? – zapytał.

Oblizała usta.

– Smakujesz jak herbata.

W połowie prychnął, w połowie się roześmiał, niepewny, jak powinien zareagować na jej wyznanie.

– Co do… to pierwsza myśl, która przyszła ci do głowy?

– Piłeś herbatę?

– Tak – przyznał opornie.

Zmarszczyła brwi.

– Ale… nie lubisz herbaty.

– Nigdy tak naprawdę nie lubiłem też Ognistej Whisky.

– Zrobię herbaty – powiedziała. – Chciałbyś?

Draco kusiło, żeby odmówić, chociażby w imię zasady, ale złapał się na tym, że pokiwał głową.

– Okej.

Uśmiechając się, Hermiona znów stanęła na palcach i cmoknęła go w usta zbyt szybko, żeby tak naprawdę mógł zareagować. Kiedy odwróciła się na pięcie w kierunku czajnika, ponownie złapał ją za nadgarstek, czekając, aż Hermiona się odwróci i napotka jego spojrzenie.

– Ja… – zaczął cicho. – Jestem wdzięczny, że uratowałaś mi życie, Granger.

Wyraz jej twarzy złagodniał.

– Wiem, że jesteś.

Schylił się i lekko musnął ustami krzywiznę jej szczęki, a potem miejsce tuż za jej uchem. Hermiona zadrżała. Lubiła to. Błyskając do niego delikatnym uśmiechem, kiedy Draco uwolnił jej nadgarstek, wyjęła dwa kubki z półki i machnęła, żeby włączyć czajnik. Czekając, aż zacznie unosić się para, rozmyślała nad swoimi wcześniejszymi rozważaniami o książkach bez konkluzji.

Opowieściach bez zakończeń.

I podjęła decyzję, że się myliła.

Jedyną rzeczą gorszą niż historia bez zakończenia jest historia z zakończeniem.

.

—————————

.

Dziękuję za betę Camille_1909 – uratowałaś mnie! <3


Jak wrażenia? Tematyka wojenna to jest zdecydowanie mój konik. Świetnie się bawiłam przy tym tłumaczeniu, bo mini ma w sobie ciężki klimat wojny, a jednak jest subtelnie przełamana humorem. Mam nadzieję, że taki typ tekstu jeszcze nie raz u mnie przeczytacie! :)

Informacyjnie – w planach mam kolejne miniaturki od Bex-chan, jak już wspominałam – dostałam na nie zgodę. Pracujemy też wspólnie z inną tłumaczką (Vera Verto) nad pewnym wielorozdziałowym kolosem i liczę, że w ciągu miesiąca zobaczycie pierwsze efekty. Trzymajcie kciuki! :D


Ściskam!


3 komentarze:

  1. Ależ kochana, nie masz mi za co dziękować! To ja Ci jeszcze raz dziękuję za tę cudowną miniaturkę. Choć miejscami przykra i przerażająca, to naprawdę się cieszę, że mogłam ją przeczytać.
    Hermiona jest tu taką Hermioną, jaką sobie przeważnie wyobrażam. Racjonalna, spokojna, ale niekiedy jest zbyt porywcza, tak jak wtedy, gdy mimo osłabienia poszła walczyć. Musi udowodnić, że jej racja jest tylko jej i jest jedyną i słuszną. Mega mi się podobała ich relacja z Draco tutaj. Była bardzo naturalna. Od uciekania Draco od jej towarzystwa, do szukania jej wzrokiem na polu bitwy i drżenia o jej bezpieczeństwo. Jego postrzeganie jej, że jest taka niewinna, że nikogo nie zabiła, a potem ocaliła mu życie zabijając Bellę... Czuć było te emocje, które w sobie trzymał. Momentami miałam ochotę tam wkroczyć i po prostu ich pchnąć na siebie, żeby w końcu się pocałowali, ale jak już ustaliłyśmy, takie zakończenie było po prostu idealne ❤️

    OdpowiedzUsuń
  2. MOTYLKI W BRZUCHU ALERT, MOTYLKI W BRZUCHU ALERT! ❤️
    Prawie się popłakałam z obawy, że jedno z nich umrze, a tu takie przyjemne 'zakończenie'. Uwielbiam slowburn i uwielbiam jak relacja jest umiejętnie budowana!
    Dziękuję ci za to tłumaczenie - nawet nie wiesz jak tego potrzebowałam ❤️

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna historia. Nie oklepana i momentami taka niewinna i prawdopodobna. ;) Hermiona, która nigdy nikogo nie zabiła i chwila, w której przekłada wszystkie swoje przekonania nad Draco i go ratuje. Pięknie.

    Tłumaczenie, jak zawsze super. Świetnie oddane emocje.

    Dziękuję za Twoją pracę i czekam na dalsze poczynania (jak zawsze) ;P

    3maj się ciepło i powodzenia!
    Buziaki,
    N

    OdpowiedzUsuń

Theme by MIA